Gdy uległo się urokowi „Piratów z Karaibów" (traktuję ich en bloc, nie pytam nawet o kolejne odcinki, bo każdy ma swoich admiratorów), warto z pewną nieśmiałością sięgnąć także po „Czerwonego korsarza" Jamesa Fenimore Coopera. Wszak prezentuje on bardzo podobny klimat opowieści (a klimat jest bardzo, bardzo ważny): ocean i na nim przeklęty żaglowiec. A do tego: charyzmatyczny, choć skrywający ciemne tajemnice kapitan, jednoocy i jednonożni marynarze wszelakiej proweniencji, jak panowie szlachta - zawsze gotowi i do wypitki, i do bitki, bocianie gniazdo i abordaż, piekielny sztorm i diabelska mgła, piaszczysta / skalista albo żyzna / płodna bezludna wyspa, w końcu niewinna / bezcenna i przepiękna / ponętna branka, którą na wiele sposobów trzeba strzec przed lubieżnikami (prawdę mówiąc, wszystko zależy od pozycjonowania). Na razie więcej atrybutów opowieści pirackich nie pamiętam i proszę o wybaczenie, że wciąż pamiętam ich tak wiele.
Choć powieść Coopera ma już swoje lata, choć na mostku kapitańskim, mimo szkwałów, osiadła już warstewka kurzu, to wciąż wciąga czytelnika (proponuję czytać ją na głos, wciąga nieporównanie bardziej, przetestowane). Pokazuje tych, których kochamy - ludzi dzielnych, z pozoru wyrzutków społecznych, jednak w rzeczywistości szlachetnych, czasami nawet szlachectwem ponad stan (ta charakterystyka jak ulał pasuje do Jacka Sparrowa, członka Trybunału Braci, Pirackich Lordów Siedmiu Mórz!). Wszak na morzu kształtują się charaktery, a to proces bolesny, często wymagane jest użycie paracetamolu. „Czerwony korsarz" to nie tylko opis pirackiego rzemiosła, ale także fragment fresku / polichromii o rodzeniu się niepodległej Ameryki. Dlatego czasami jest mniej śmiesznie.
Jednak dopóki na maszcie dziarsko powiewa Jolly Roger, raczmy się rumem i niecierpliwie wyczekujmy tego, co po teaserze jako żywo nastąpić musi.
James Fenimore Cooper, Czerwony korsarz, Iskry 1970
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz