Wszystko wskazuje na to, że szans na Literacką Nagrodę Angelusa już raczej nie mam. Przynajmniej w tym roku. I to wcale nie dlatego, że nie identyfikuję się z Europą Środkową.
Ma je natomiast w stosunku jeden do siedmiu Białorusinka Natalka Babina. Gdybym był w jury, nagrodę przyznałbym jej nieodwołalnie – już za samą na wskroś mefistolesowską kombinację imienia i nazwiska. W tym roku nie ma siostrobójczej konkurencji, w szranki nie stanęła bowiem Kalada Juhasia – autorka „Traktora”; traktor odgrywa wiodącą rolę w większości wydarzeń rozgrywających się na wschód od Bugu w ostatnim półwieczu.
Natalka Babina z tytułem nie poszalała, napisała „Miasto ryb”, choć ichtiologicznych wtrętów w książce niewiele, najsmakowitsze dotyczą pieczonego suma, spadku po Rzeczpospolitej Obojga Narodów, zwanej tak eufemistycznie.
Gdy powziąłem zamiar napisania o „Mieście ryb”, okazało się, że o „Mieście ryb” nijak napisać nie mogę, bo jest ono dla mnie jako ta magdalenka. Ledwie moje komórki sensoryczne weszły w kontakt w rudawą okładką, już po synapsach popłynął do mózgu kategoryczny komunikat: byłeś tam, byłeś i widziałeś!
Jako żywo. To jedna z tych przygód, o jakich człowiek z chęcią opowiadałby nawet prawnukom, gdyby tylko ta sztuczna szczęka tak często nie wyskakiwała… Przyznam otwarcie: byłem na Białorusi.
Jeśli jest taka opcja, żeby skompilować w imaginacji „Sokoła maltańskiego” i „Trzy dni kondora”, to w takim właśnie filmie zagrałem główną rolę. Od tej pory to ja, miast Bogarta czy Redforda, będę okupował zbiorową wyobraźnię znawców filmowej klasyki popkulturalnej.
EPISODE I
Wydarzyło się to już dość dawno, w naszej galaktyce, znany dobrze satrapa alias gensek rządził dopiero kadencję z przedziału 1-10, po bokach miał jeszcze wystarczająco, żeby spokojnie pożyczać socjalistycznemu irokezowi. Pewna rodzima organizacja gospodarcza zwróciła się do mnie z prośbą, bym odbył wyprawę do Mińska w celu dokonania rekonesansu. Moim zadaniem było przeprowadzić rozpoznanie (razwiedka bojem), czy Białoruś oferuje zagranicznym inwestorom warunki porównywalne do tych, o których bez przerwy entuzjastycznie pisano na łamach białoruskiej rządowej gazety „Republika”.
Nie posługiwałem się wówczas ani językiem białoruskim, ani będącym również tam w użyciu ukraińskim, rosyjskim też się nie posługiwałem, choć byłem przekonany, że posługuję się co najmniej nieźle (jedynie akcent wymagał drobnej korekty, był zbyt mało śpiewny).
Moi zleceniodawcy płacili wynagrodzenie i pokrywali koszty, jednak poradzili, abym występował pod przykrywką, bo dzięki odpowiedniej mistyfikacji zdołam się więcej wywiedzieć. Uradziliśmy zatem, że wystąpię jako potencjalny naiwny polski inwestor (czytaj: wór z dolarami), który rozgląda się za dobrym biznesem. Pożyczyli mi omegę (na szczęście podróbkę) i poznali z Miszą, zeuropeizowanym ponoć Białorusinem mieszkającym w Polsce, mającym w Mińsku rodzinę, który miał być moim cicerone w tej amazońskiej niemal wyprawie. Podejrzewałem, że tak naprawdę to double spy.
Pożegnałem się z bliskimi, spisałem testament i… w drogę. Droga zaczynała się na Dworcu Centralnym, skąd wyruszał mieżdunarodnyj nocny do Mińska. Skład był ozdobiony sierpami skrytymi w wieńcach z kłosów. Wagon sypialny, ja, Misza i jakiś trzeci, obcy. Obcy jest niebezpieczny. Pociąg jeszcze stał, a Misza znalazł konduktora i w kąciku przy kiblu z nim „zagadał”. Po chwili konduktor wszedł do przedziału i kazał obcemu się przenieść, ponieważ panowie (czyli ja i Misza) jadą w ważnej misji dyplomatycznej, wiozą dokumenty dużej wagi i muszą mieć zapewniony odpowiedni komfort i bezpieczeństwo. Obcy nie dyskutował (chyba Białorusin), zabrał manatki i tyleśmy go widzieli.
Pociąg ruszył. W przedziale tylko my samodwaj. Wówczas zeuropeizowany Misza sięga po swój czemadan, wyciąga zeń zawiniętą w gazetę kiełbasę, czuć, że odpowiednio naczosnkowaną, oraz flaszkę z bezbarwnym płynem. Początkowo pomyślałem, że chce przetrzeć okna wagonu (współczynnik przezroczystości był niewysoki), bowiem na etykiecie stało (nie pomnę już, czy łacinką, czy cyrylicą) KRISTAL. Misza jednak wyprowadził mnie z błędu – musimy wypić za powodzenie wyprawy. Okazało się, że Kristal to obok wody brzozowej najpopularniejszy trunek białoruski, od wody brzozowej zresztą tańszy. W dodatku nie ma po nim kaca. Fakt, nie ma.
Gdyśmy z Miszą zapewnili sobie powodzenie, zdrzemnęliśmy się niemnożko, aż do momentu, gdy nas w Brześciu zaczęli na szerokie tory przestawiać. Pogranicznicy, zapewne ostrzeżeni przez konduktora, że w tym przedziale jadą ważne dyplomatyczne persony, nawet do nas nie zajrzeli. Pociąg znowu ruszył, noc, ciemno choć oko wykol, więc znów drzemka. Do rana. Z piskiem kół wjechaliśmy na dworzec w Mińsku.
I Brześć, i Mińsk występują w powieści Babiny. Dlatego i ja o nich wspominam. Ale o tym, co się działo w Mińsku, a także o tym, co się działo w mieście ryb, napiszę wkrótce, bo skoro już jako rasowy ornitolog skrzyżowałem sokoła z kondorem, to horror muszę dawkować, bo tak trzeba, gdy wokół ptaki.
Zatem wkrótce EPISODE II.
Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz