Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


2.12.11

Czy Marco Polo znał Alberto Polacco!?

Światowiec, bywalec i kosmopolita powie Nippon, liryk bądź romantyk Kraj Wschodu Słońca lub Kwitnącej Wiśni, grepsujący młodziak-skejtowiec Dżapan, a prostolinijny człek o naturze nieskomplikowanej – Japonia. Ktokolwiek jakkolwiek powie, każdy powie to samo, ale pomyśli co innego. Choć różnorodność myślenia występuje także w ograniczonym zakresie. Zakres ten to nieprzekraczalny krąg stereotypów kulturowych, które służą Europejczykowi do zdefiniowania krainy, o której mowa w leadzie.  Stereotypy zostały zbudowane w dużej mierze przez książki (tak, tak, każdy kij ma dwa końce, jak mawiano za czasów naszych babć, dziś kija już nie ma, bo ponoć był zbyt stresujący). Książki TEŻ starają się te stereotypy weryfikować lub tłumaczyć w procesie pogłębionej analizy (zaprzęgając na służbę swoich różnie światłych autorów). Często zdarza się, że kontrstereotyp wypiera stereotyp, stając się automatycznie jego substytutem – upraszczając. (W towarzystwie nie wypada tego zjawiska nazywać wyparciem.) Tworzą się błędne koła. Cóż, po prawdzie tylko Święta Góra Fuji trwa niezmienna – być może dlatego, że jeszcze do niej nie dotarło, że jest tylko jedną z wielu świętych gór na świcie...

Jest książek o Japonii u nas sporo (hai!), a ich główna zaleta jest taka, że bardzo się różnią w swoim podobieństwie (zjawisko już sygnalizowane). I dla tej dychotomii właśnie po nie, czytelnicy zasiedziali, sięgamy, nawet jeśli w najodleglejszych nawet planach nie mamy wyjazdu na ten tak bardzo wschodni skrawek Azji. Ja w każdym razie do tej grupy należę. Czytamy te książki, kręcimy głowami, że to wszystko tam niepojęte takie. No bo żeby jeszcze to Murakami był naszym przewodnikiem, ale akcja snutych przez niego opowieści toczy się w przestrzeniach mitycznych i sennych (do ulubionych należą studnie, freudyści już dawno ten fakt zdyskontowali), toczy się przeważnie w okolicach siedziby Czarnoksiężnika z Oz (czyli over the raibow). Tokio Murakamiego to odbite w tafli wody Szmaragdowe Miasto. Poza tym on ciągle w biegu, nie nadążysz.

Ryszard Kapuściński, gdy w drugiej połowie życia częściej przebywał w aulach uniwersyteckich niż na frontach wojen trzecioświatowych, stałym elementem swych laudacji na okoliczność kolejnych tytułów honoris causa uczynił anegdotę taką oto: Często, gdy na spotkaniach z czytelnikami opowiadam o tym, co się wydarzyło w Afryce i w Ameryce Łacińskiej w drugiej połowie XX wieku, pojawia się pytanie: czy ty tam byłeś? – Byłem, odpowiadam. – Piszę o tym, co widziałem na własne oczy. – A, jeśli tak, to pisz dalej – zachęcał (protekcjonalnie – przyp. autora)  uczestnik spotkania.
Zatem jest się wiarygodnym, jeśli się było?

Joanna Bator była (hai!). Tutaj (w sensie w kraju nad Wisłą, częściowo Odrą i Bugiem, od Bałtyku do Tatr)  antropolożka kultury, socjolożka, genderka (nie będę wyjaśniał tego trudnego terminu w obawie przed niezasłużonymi oskarżeniami o seksizm, a nie z powodu jego systemowego niepojęcia). Zamężna.

Joanna Bator sama sobie jest winna, że sięgnąłem po jej wczesną dość książkę „Japoński wachlarz”. Przez niezwykle ostatnimi czasy chwalone beletrystyczne wałbrzyskie sagi, czyli  „Piaskowe Góry” i „Chmurlandie”, przedzierałem się z mozołem. Jak trzyzmianowy górnik dołowy z czasów karbidowych lampek. Batorowy Śląsk mnie nie ujął. Tak naprawdę to nic złego dla Bator, bo Kutzowy także (Kazimierz Kutz „Piąta strona świata”),  Szejnertowy również nie (Małgorzata Szejnert „Czarny ogród”), nawet Morcinkowy był bez szans (Gustaw Morcinek „Łysek z pokładu Idy”) wobec mojej równinno-mazowieckiej ograniczoności (…ale człowiek jam niewdzięczny, że niedoskonały, Czesław Niemen Wydrzycki – też równinny, bo z Wasiliszek Starych). Tak naprawdę to przemówiło do mnie „Prawo i pięść” (bum, bum, bum, ze świata czterech stron, z jarzębinowych dróg…), ale przede wszystkim dlatego, że Gustaw Holoubek wtedy jeszcze nie seplenił. Analiza doprowadza do wniosku, że to jednak wina Gierka. Zresztą nie tylko to ( …i spójrz, znów wspominamy ten podły czas, porę burz… bum, bum, bum).

Pomyślałem: może Japonii się uda? Wszak tam węgla nie wygrzebują, na atom postawili (póki nie legł w kałuży). W końcu kudy Wałbrzychowi (z należnym szacunkiem) do Tokio! Kudy Śląskowi, nawet Dolnemu (z należnym szacunkiem) do Honsiu! Łączy je aktywność sejsmiczna, ale jakże nieproporcjonalna!

Joanna Bator pojechała do Japonii na dwa lata. Dużo to i mało zarazem. Na tyle dużo, żeby ogarnąć się i oswoić z pierwszym oszołomieniem. Na tyle jednak mało, żeby wciąż trwać w oszołomieniu drugim i kolejnych. W każdym razie taki wniosek wysnułem zza biurka (jednak jeśli kto sądzi, że czytam za biurkiem, to bardzo się myli). Gajinka (czytaj gadzinka – to japoński odpowiednik nostromo, obca w sensie) BATOR (pisane w zasadzie od góry do dołu, od lewej do prawej, tu nieosiągalne ze względu na niedowład narzędzi formatujących) notuje w podpodusznym kajeciku swoje obserwacje. Nawyk uniwersytecki. Po zanotowaniu zbroi się w narzędzia intelektualne i klasyfikuje, kwantyfikuje, bez nadmiernej ewaluacji wszakże. W ten sposób powstaje opis obyczaju. Obyczajów. Bytowych, pracowych, rodzinnych, językowych, kulinarnych, rozrywkowych, seksualnych, savoirvivrowych i jakich tam jeszcze. Czasami zdradza antropologię i ociera się o etnografię, choć obserwacja dotyczy w zasadzie wysoce zurbanizowanej stolicy (nieliczne wypady do okolicznych wód – w Japonii do wód jeździ się nie w celu ich spożywania na promenadzie, ale w celu moczenia się, także dziennego).

Joanna Bator wie, że w Japonii mieszka 130 milionów ludzi, ale najważniejszych jest 30 milionów tokijczyków. Wie, że mimo występowania niepohamowanej populacji drzew wiśniowych (Cerasus serrulata), w Japonii spożycie wiśniówki jest znikome. Nie dziwota, tam wiśnie są od kwitnięcia, a nie od parady. Wie, że w Japonii spożywa się (często na surowo, czasami nawet w stanie na-pół-żywo) jedną szóstą złowionych na świecie ryb i wszelakiej maści i autoramentu żywizn, które mają to nieszczęście, że zamieszkują słone wody w okolicach Azji Wschodniej. Nie wie natomiast, w jakim stopniu jest to zasługą cesarza Akihito, słynnego ichtiologa, szczególnego znawcy ryb babkowatych (chłopcowatymi się niestety nie zajmuje). Ja wiem – żadną. Nie gardzę też rybą po grecku.

Joanna Bator przed wyjazdem stworzyła sobie podkład, czyli background. Złożyły się nań książki (na ten temat patrz też wyżej, wysokooo , akapit pierwszy): Ruth Benedict „Chryzantema i miecz” (1944, dedykowana amerykańskim wojskom okupacyjnym generała MacArthura) i Rolanda Barthesa „Imperium znaków” (po krótkiej egzotycznej wycieczce w końcówce lat sześćdziesiątych, którą łaskawie odbył guru semiologii, semantyki i strukturalizmu, powstała książka bliższa miłosnej prozie niż antropologicznej analizie legendarnej kultury, jak zauważa Aneta Pierzchała). Dzięki podkładowi może z większą precyzją poszukiwać kodu źródłowego, dzięki któremu zjawisko o nazwie Japonia trzyma się wciąż kupy. Poszukiwanie wyklucza bierność. Jest aktywna. Jest widzem uczestniczącym (Raymond Aron „Widz i uczestnik”, 1981, lektura obowiązkowa dla adepta na socjologa). Do tego stopnia, że na dwa tygodnie wciela się w rolę współczesnej gejszy, czyli hostessy (zawsze to parę jenów do przodu na czarno).

Opis Japonii wykonany przez Joannę Bator jest o tyle zajmujący, o ile krótka i zawodna jest ludzka pamięć. Pisząc „ludzka”, do pamięci własnej piję. Bo gdy czytałem „Japoński wachlarz”, to czytałem z zainteresowaniem, a gdy przeczytałem, to miałem wrażenie, że o tym wszystkim, co tam napisane, już wcześniej wiedziałem (poza szczegółami zależnymi od szybkozmiennych mód). A wkrótce (dzień, dwa…) może już nie będę pamiętał wcale, że czytałem „Bezsenność w Tokio” i „Zagubionych w Tokio” Marcina Bruczkowskiego (on onegdaj pojechał do Japonii nawet bez szczoteczki do zębów). O, albo „W drodze na Hokkaido” Willa Fergusona, beztroskiego Kanadyjczyka, z uporem godnym lepszej sprawy podążającego z dołu do góry za frontem wiśniowym.

Joannie Bator udało się na pewno jedno. Wpoiła we mnie przekonanie (bez jakiejkolwiek ewaluacji proszę), że kiedy połowa Japończyków zaharowuje się po to, żeby po pracy pić, to druga połowa zaharowuje się po to, żeby brać udział w ogólnonarodowym programie „Mam talent czy cośtam” (Dwójka czy TVN – nie wiem, misja myli się z komercją). Unifikacja i mimikra versus kontrolowany indywidualizm i skomercjalizowany infantylny buncik. Zatem nie trzeba się martwić o losy Japonii, skoro oglądalność ma zapewnioną na długie lata. I tylko grzeczniutko, wielce szanowni, tylko grzeczniutko i z wdzięcznością (na swoją obronę dodam, że ograniczyłem w tekście do minimum minimorum pulę honoryfikatorów).

A ostatni akapit jest dla tych, co wykazują się w życiu erudycją lub sprytem. Proszę podać tytuł książki, w której Tadasi jedzie do Tokio. Czas nie gra roli., choć cierpliwość ma wszak swoje granice Nagrody po prawdzie nie będzie, bo właśnie w moim egzemplarzu okładka się odkleiła od całej reszty (to ewidentna podpowiedź, wszak wiem, że erudycja nie pies i na pstrym koniu jeździ), ale satysfakcja gwarantowana. W konkursie nie może brać udziału Joanna Bator-san oraz posiadacze różowych telefonów komórkowych w futerkowej skarpecie.
Hai! Sayonara!

Joanna Bator, Japoński wachlarz, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl 2004
___________________________________________________________________
* Marco Polo nie znał Alberto Polacco, czyli Wojciecha Męcińskiego, jezuity, prawdopodobnie pierwszego Polaka, którego stopa dotknęła ziemi japońskiej (1642); Alberto wkrótce potem został poddany niehonorowej dekapitacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz