Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


28.10.11

Interludium, intermedium, intermezzo – nie do pomylenia z intermediolanem

Pragnę na wstępie uspokoić wszystkie wzburzone owieczki, te moje na stałe i te przygodne, że sprawy mają się bardzo dobrze, a nawet całkiem nieźle. Jeśli kto zastanawiał się (a kto się nie zastanawiał!), czemu właśnie teraz ta niezapowiadana przerwa, zwłaszcza gdy poprzednio teaser wzmógł ciekawość i wywindował ją ku niebotycznym wyżynom. Wszak ciekawość tę zaspokoić należałoby jak najszybciej, by zawory nie puściły. A tu na razie nic. Ale są powody, wierzcie, są powody.

Pierwszy wiąże się z moją ułomnością. Przyznaję, od dawna jestem ułomny tenisowo. Kiedyś na pewno wspomnę o tym więcej, teraz więcej tylko wiem, ale nie powiem. Tak czy siak, ze względu na trwające w iSTAMBULE (to nie Caps Lock, to patent turecki) Mistrzostwa Kobiet w Tenisie Ziemnym Na Twardym i Szorstkim Podłożu różne moje szlachetne zamierzenia musiały zostać zweryfikowane. Bo się dzieje i nie wystarcza jednym okiem tylko na Eurosport zerkać. Radwańska nasza orzełka (gdybym rzekł: orlica, to miałoby zupełnie inny wydźwięk) cudem jakimś (krążą pogłoski, że Bartoli miała akurat intensywny trening na madejowym łożu i tak się w nim zapodziała, że do meczu na kort z tego zapodziania nie wyszła) wygrała mecz. A skrzydełko jedno ma ciągle na plasterek przytwierdzone. Dokładniej mówiąc, korzystając z pomocy niezidentyfikowanych sił nieczystych doprowadziła w trzecim secie swą rywalkę Wieruszkę Krągłą Buzię Zwonariową do stanu zgalaretowacienia, pomroczności zielonej oraz totalnego rozstroju stawowo-ścięgnowego. Żeby nie przedłużać – Zwonariowa trafiała piłką wszędzie, tylko nie w twardy i szorstki kort, za co akurat jej płacą. No i orzełka ku swojemu także zaskoczeniu (może i rozpaczy, bo już z Woźniacką zabukowały bilety na lot na Bahamy) może wejść do półfinału! No to jak nie patrzeć otwartymi oczami?!

Drugi powód wiąże się z moim brakiem ułomności. Jak proszą, nie umiem wprost odmówić. Klucząc też nie umiem. A poprosili, żeby im napisać. I to tak różnorako, i dla chłopaków, i dla dziewczynek. No to napisałem w przerwach między setami. Czy było warto? Historia kiedyś osądzi, a Wy możecie już teraz

9,90 za wszechstronny przegląd auta wart  99

Jeśli sądzisz, że przegląd auta jest jak pudełko czekoladek, to jesteś bliski prawdy. Nigdy nie wiesz, co znajdziesz po tym przeglądzie pod maską. 

Powiedzą Ci w przygodnym warsztacie, że musieli wymienić furę zepsutych podrobionych części na nowiutkie markowe. Przy okazji pozbawią Cię fury pieniędzy. Taka niespodzianka nie spotka Cię w AutoProfiRepairSaloon.
Gdy poczujesz,  że nadchodzi ten czas, że musisz oddać swój samochód w ręce fachowców, nie wahaj się ani przez moment. Faceci z APR Saloon czekają na Ciebie z kluczami w rękach, uśmiechem na ustach i świeżo zaparzoną kawą - dla co jedenastego klienta będzie to kopi luwak. Błyskawicznie uniosą Twoje auto w górę i poddadzą wnikliwej wiwisekcji. Nic nie ujdzie ich uwadze. Żaden grożący zatkaniem filtr, żadna przeciekająca złączka, żaden skorodowany przewód czy nadwerężony cybant. Dołożą wszelkich starań, by samochód nie tylko był całkowicie bezpieczny, ale także ładniejszy.
Gdy auto znów stanie twardo na ziemi, wymyją i nawoskują karoserię, aż zalśni niespotykanym blaskiem. Doradzą, jak długo można jeszcze pojeździć na tych oponach, przypomną, ile do wymiany rozrządu, gdzie niedrogo kupić odświeżacz powietrza o zapachu wiosennych gonad i jak najłatwiej dojechać na drugi brzeg rzeki, gdy mosty w remoncie.

A na koniec idziesz do kasy, wręczasz kupon i wydajesz jedyne 9,90. I myślisz: jutro na pewno tu wrócę. W AutoProfiRepair Saloon będą na pewno czekać. Bądź tam co jedenasty!

3 za warte 9 manicure relaksacyjne

Pupa może mieć kształt gruszki albo jabłka, jednak paznokcie muszą być jak migdały. Ale to samo się nie robi, jak samo się błyska. O to trzeba zadbać.

W klimatycznym, ciepło oświetlonym wnętrzu Galerii Nails Spa, gdzie przybędziesz, by nadać paznokciom idealny wygląd, zagłębisz się wygodnym fotelu. Otoczą cię dźwięki relaksującej muzyki, poczujesz zapach orientalnych kadzidełek. Uśmiechnięta stylistka zanurzy twoje dłonie w czarze pełnej  ciepłej wody z olejkami  zmiękczającymi oraz z pływającymi po powierzchni plasterkami pomarańczy, dającymi dodatkowy, lekko uchwytny aromat. Po paru rozkosznych chwilach dłonie zostaną osuszone i stylistka nałoży na nie jedwabistą maskę, najlepiej dobraną do pory roku, delikatnie masując przy tym skórę, a szczególnie okolice paznokci. Dłonie ożyją, skóra stanie się nawilżona i gładka. Następnie kosmetyczka odsunie delikatnie skórki aseptycznym patyczkiem z drewna sandałowca. Tam, gdzie jest to niezbędne, usunie je z należytą troskliwością. Zwieńczeniem rytuału będzie spiłowanie paznokci w żądany kształt i pomalowanie na wybrany z chyba nieskończonej palety kolor, ten najbardziej ulubiony i modny.

Choć nadejdzie nieubłagana chwila, kiedy trzeba opuścić Galerię Nails Spa, w pamięci na długo pozostanie to nieocenione poczucie błogostanu. Ta pewność, że za kupon wart 3 złote poświęcono Ci tyle samo uwagi, co Kleopatrze, która zajrzała tam kiedyś po drodze do Cezara. A pazur to ona miała, oj miała.


Tak że o teaserze i funkcji jego nie zapomniałem, inter w sumie zapowiadałem od samego początku, spokój w serca wlałem, o cierpliwość poprosiłem (niniejszym), kiecę zawinąłem i tyleście mnie dziś widzieli!

25.10.11

Teaser, czyli teraz mak, a potem będzie figa (dla koneserów odwrotnie)


Gdy uległo się urokowi „Piratów z Karaibów" (traktuję ich en bloc, nie pytam nawet o kolejne odcinki, bo każdy ma swoich admiratorów), warto z pewną nieśmiałością sięgnąć także po „Czerwonego korsarza" Jamesa Fenimore Coopera. Wszak prezentuje on  bardzo podobny klimat opowieści (a klimat jest bardzo, bardzo ważny): ocean i na nim przeklęty żaglowiec. A do tego: charyzmatyczny, choć skrywający ciemne tajemnice kapitan, jednoocy i jednonożni marynarze wszelakiej proweniencji, jak panowie szlachta - zawsze gotowi i do wypitki, i do bitki, bocianie gniazdo i abordaż, piekielny sztorm i diabelska mgła, piaszczysta / skalista albo żyzna / płodna bezludna wyspa, w końcu niewinna / bezcenna i przepiękna / ponętna branka, którą na wiele sposobów trzeba strzec przed lubieżnikami  (prawdę mówiąc, wszystko zależy od pozycjonowania). Na razie więcej atrybutów opowieści pirackich nie pamiętam i proszę o wybaczenie, że wciąż pamiętam ich tak wiele.

Choć powieść Coopera ma już swoje lata, choć na mostku kapitańskim, mimo szkwałów, osiadła już warstewka kurzu, to wciąż wciąga czytelnika (proponuję czytać ją na głos, wciąga nieporównanie bardziej, przetestowane). Pokazuje tych, których kochamy - ludzi dzielnych, z pozoru wyrzutków społecznych, jednak w rzeczywistości szlachetnych, czasami nawet szlachectwem ponad stan (ta charakterystyka jak ulał pasuje do Jacka Sparrowa, członka Trybunału Braci, Pirackich Lordów Siedmiu Mórz!). Wszak na morzu kształtują się charaktery, a to proces bolesny, często wymagane jest użycie paracetamolu. „Czerwony korsarz" to nie tylko opis pirackiego rzemiosła, ale także fragment fresku / polichromii o rodzeniu się niepodległej Ameryki. Dlatego czasami jest mniej śmiesznie. 

Jednak dopóki na maszcie dziarsko powiewa Jolly Roger, raczmy się rumem i niecierpliwie wyczekujmy tego, co po teaserze jako żywo nastąpić musi.


James Fenimore Cooper, Czerwony korsarz, Iskry 1970

24.10.11

Nagle ucichł łopot czerwonych chorągwi


Zamoyskim w tłumaczeniu ostatnio sypnęło, takie y w nazwisku zawsze wzrok do okładki przyciąga, tak jak dwa łł nie do przeoczenia. A to igrek oryginalne, nie jakieś spsiałe, dumnym Albionem powojennie dodatkowo uszlachcone (uarystokratycznione, trudno napisać, a co dopiero wymówić). Swoją drogą, to ręka rękę myje, bo Adam Zamoyski to  były prezes fundacji Książąt Czartoryskich. Ale co tam, wszak społeczeństwo bezklasowe mamy (klasę bankierów pominiemy zażenowanym milczeniem), resentymenty zbędne, na zasługi patrzeć trzeba.

Wiele ponoć hrabia Adam zdziałał na Zachodzie, by zanurzonym w błogostanie zachodnim Europejczykom uświadomić, że Polska, choć na wschodzie, więc zimy surowe, to państwo dumne, historycznie samowładne, wielce zasłużone dla tysiącletniego kontynentalnego dryfu. Jakże osądzić, czy praca Zamoyskiego nie była tylko na puszczy wołaniem, czy może jednak dla świadomości tamtejszej powszechnej, że w Polsce nie mówi się po rosyjsku (tylko w jakimś innym języku, który nie należy do oficjalnej grupy oenzetu, czymkolwiek  ten oenzet jest, bo ostatnio nie bardzo wiadomo), zdziałali więcej polscy budowlańcy z hydraulikami na czele? Nie wiem. Ale…

Za każdym razem, kiedy los narzuca mi marszrutę, która wiedzie przez łąki podwarszawskiego Ossowa, wyobrażam sobie, że do dziś snują się pod ścianą lasu duchy tych chłopaków, którzy w 1920 tam pozostali na zawsze. Pozostali, żeby postawić tamę bolszewickiej powodzi, która już, już zalać miała stolicę państwa, które tak długo nie istniało, a potem zmieść po drodze wszelkie inne drobne przeszkody i wraz z niemieckimi podtopieniami  utworzyć Europę rad robotniczo-chłopskich, tak jak brodaty wódz rewolucji sobie wykoncypował.

Polska Odrodzona (prawdę powiedziawszy,  w 1920 roku wciąż w absolutnie wstępnym stadium odradzania się) nie była podatna na internacjonalizm, wręcz przeciwnie – starała się nazwać patriotyzm, który mógł połączyć tych z Kongresówki, tych Galicji i z Wielkopolski.

Do czego Leninowi była potrzebna ta wojna, gdy wciąż jeszcze nie uporał się z Białą Armią u siebie? Jakie koncepcje snuł Trocki, co kombinował Stalin, żeby celu swego dopiąć (i dopiął po latach)? A czy nie było szczęsnym zrządzeniem losu, że wojskowe dowództwo nad Armią Czerwoną podczas jej pierwszej międzynarodowej wojny objął Michaił Tuchczewski, pewny siebie dwudziestosiedmiolatek, łasy na zaszczyty i nieobojętny na wdzięki kobiece?

Czy złowroga Armia Konna, dowodzona przez strojnego Siemiona Budionnego, odznaczającego się odwagą  ponad wyobraźnię i instynktownym sprytem tępego półanalfabetę, zawsze niesiona była na skrzydłach czystej nad łzę idei rewolucyjnej, jak to opisywał Babel?

Czy Marszałek nie stracił opanowania i wiary w opiekę Ostrobramskiej, nawet gdy w Warszawie zabijano już deskami sklepowe witryny, a na Pradze wypatrywano taczanek?

Czy my znamy odpowiedzi na te z pozoru trywialne pytania? Często wątpię. Nie jestem nadto surowy, sądzę po sobie, więc sprawiedliwie i siebie osądzam.

Jednak w 1920 i 1921 udało się, Polska dostała kolejnych kilkanaście lat, żeby się zespolić, potem znów podzielić, a jednak niepodlegle dotrwać do chwili, gdy pamiętliwy Józef Wissarionowicz skwapliwie wykorzystał okazję – tak wielu z tych, którzy za młodu bolszewika gnali, znalazło grób swój skryty w Lesie Katyńskim.

Dlatego Zamoyskim za Zamość dziękuję, Zamoyskiemu za „Warszawę 1920”, chłopakom spod Ossowa za to, że Hoffman mógł swój film nakręcić, ale go jeszcze nie widziałem, więc zupełnie nie wiem, czy jest za co dziękować.


Adam Zamoyski, Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina, Wydawnictwo Literackie 2008


 



Izaak Babel, Konarmia









Jerzy Hoffman, Bitwa Warszawska 1920

21.10.11

Mister Postman, look and see / If there's a letter in your bag for me

Docierają do mnie nieliczne, ale wyraźne sygnały o ograniczonym renesansie czytelniczym prozy Charlesa Bukowskiego (swojsko brzmiące nazwisko upoważnia mnie do nadania temu tekstowi tytułu angielskiego, w dodatku kojarzącego się muzycznie, i dobrze, bo Bukowski muzykę lubił, tyle tylko, że poważną i tylko wtedy, kiedy pił, o paleniu nie wspomnę nawet). Jeśli  te sygnały są prawdziwe, to z pewnością ich podłoże ma charakter koniunkturalny, a właściwie dekoniunkturalny. Dekoniunktura społeczno-gospodarcza, czyli kryzys, który puka i puka (pamiętam jeszcze z Kępińskiego, że to wspaniale, kiedy puka, szczególnie od spodu, bo to oznacza, że coś jest jeszcze niżej) sprzyja upraszczaniu wizji świata, spłaszczaniu perspektyw i maksymalizacji marginalizacji (po namyśle ten termin nawet mi się podoba).

Otóż proza Bukowskiego jest w takich okolicznościach szyta na miarę (bien fait paradoksalnie).

W pewnej mierze szczególnie  „Listonosz”, pierwsza powieść z Henrym Chinaskim w roli głównej. Henry Chinaski bohateruje także późniejszym powieściom Bukowskiego, z najbardziej znaną chyba „Faktotum” (co oznacza totumfackiego, czyli wciąż niewiele wiadomo). „Faktotum” sfilmowano - Matt Dillon nie miał lekko. „Listonosza” nie sfilmowano, i nigdy się nie sfilmuje, chociaż właściwie mógłby się za to zabrać Michael Francis Moore, on na pewno także nie znosi amerykańskich służb pocztowych.

OK, nikt nie ma wątpliwości, że Ceha Bukowski to Ha Chinaski. Uwaga, teraz garść eufemizmów: pijus i hulaka, hazardzista, bawidamek i włóczykij (amerykański motyw drogi). Bukowski ze względu na kiepskie CV i brak biznesowego doświadczenia przez kilkanaście lat służył Poczcie Amerykańskiej dystrykt San Francisco, z niewielkim dla niej pożytkiem, dla siebie z jeszcze mniejszym (choć może miał wyrobione bicepsy). Co widział, co przeżył, opisał.  Na pewno nie było lekko.

Czy lubimy listonoszy? Uchylę się od odpowiedzi, bowiem nie przepadam za kolejką na poczcie do okienka, gdzie realizują awiza, a oczekujących jeszcze 127 osób, przewidywany czas oczekiwania … (zamazane).

Czy lubimy Henry'ego (Charlesa) Chinaskiego (Bukowskiego)? Lubimy. Co tam lubimy – przepadamy za nim. On staje przeciw opresyjnemu, zniewalającemu  systemowi. Obnaża jego głupotę i arogancję. Dezawuuje go. Oczywiście płaci za to cenę, ale ona jest wkalkulowana w jego codzienne, powszednie bohaterstwo. Wpada w alkoholizm, ciągle opuszczają go kobiety i ciągle musi przyzwyczajać się do nowych, ze względu na brak pieniędzy musi dorabiać (ileż systemów opracował, żeby to wyścigi do niego, a nie on do wyścigów konnych dokładał), jeździ używanym gratem (lubił garbusy), nieustannie też zmienia miejsca pobytu, z reguły na gorsze, czyli nijak korzeni zapuścić nie może.  Choć prawdę rzekłszy – Amerykanie tak już mają, że korzenie ich płytkie, a Bukowscy na pewno na Mayflower nie przypłynęli.

Gdy czytam o Bukowskim (nie ukrywam, że robię to w każdy trzeci piątek miesiąca), nieodmiennie napotykam słowo outsider. I niedobrze. Outsider jest poza, czyli jest wykluczony, bo został wykluczony, nawet wtedy, gdy sądzi, że wykluczył się sam.

Ja nadałbym nowy sens słowu offsider (stąd ofsajd, składam ukłon kibicom). Bukowski od początku ustawił się na offie, i trwał tam, choćby sędziowie gwizdali i gwizdali, czerwone chorągiewki w górę wyrzucali i z podnieconym zaangażowaniem  nimi wymachiwali. Bukowski był pod tym względem niepoprawny. Bo szczery, nieudający był.

„Listonosz” to nie jest dobra książka, ale bez tego epizodu Chinaski z kolejnych powieści Bukowskiego będzie mdły jak pinakolada, a nie zmysłowy jak burbon z lodem.
 
W Polsce Bukowski (ten Bukowski, bo jest i inny, Władimir) to pisarz ze stajni wydawnictwa Noir sur Blanc. Bardzo mi się to podoba, bo jak mało kto pisał czarno na białym.

***
Ze względu na okoliczności, zamierzałem napisać dziś po śląsku. Wszak tylko kilka niewinnych zbiegów okoliczności sprawiło, że Bukowski nie osiadł na Śląsku i nie fedrował na kopalni. A chopy tam tęgo przecież ciągną. No ale nie napisałem, bo nie umiem, pierona. Może się nauczę, jak już kiedyś pojadę na Targi Książki do Katowic. One są w Spodku, a każdy mol książkowy wie, spodek to podszewka, dno garnka albo… tyłek. Tytuł z dzisiejszej katowickiej gazety: Książkowe mole mają w Spodku raj. No niezła jazda!


Charles Bukowski, Listonosz, Noir sur Blanc 1994

20.10.11

Za mundurkiem chodźmy (choćby) sznurkiem…


***

Od momentu, gdy utworzyłem blog i rozpocząłem publikację tekstów, popłynęły w moją stronę liczne spostrzeżenia, uwagi  i rady. Starano się dodać mi otuchy, zagrzać do boju, podsycić żar recenzencki, by jak najdłużej grzać się przy nim w ten jesienny czas. Już teraz, chociażem wciąż w kategorii debiutanckiej, bardzo chciałbym podziękować za wszystkie życzliwe, a nawet nieżyczliwe (choć tych na razie nie było) głosy.
Jeśli pojawiały się uwagi krytyczne, to konstruktywne. Na przykład pochwalono mnie, że zacząłem ostro, z wysokiego c, zgodnie ze znaną receptą Hitchcocka, ale jeśli tak dalej będę ciągnął, to przeciągnę, szkło może popękać i szkoda przez to będzie. Mówiąc wprost – sugerowano, że od czasu do czasu powinienem pochylić się nad tekstami bardziej popularnymi, mniej może intelektualnymi, a bardziej przemawiającymi do sfery uczuć i wyobraźni szerokiego kręgu czytelników. Z atencją przyjąłem to spostrzeżenie i jako człek elastyczny - postanowiłem bez zbędnej zwłoki  podjąć temat lżejszy, relaksacyjny i odrobinę mniej wymagający.

***


„Wspomnienia niebieskiego mundurka” Wiktora Teofila (te imiona, ach te imiona!) Gomulickiego to książka piękna przede wszystkim ze względu na swoją szlachetną pozytywistyczną staroświeckość. I choć niektórzy mogą twierdzić stronniczo, że nadto czuć ją naftaliną, to ja czuję jedynie lawendę, którą wykłada się półki szafy, by wdzianko, z którego dawno już się wyrosło, mogło nienaruszone zębem czasu i mola trwać jako pamiątka chwil szczęśliwie spędzonych w rówieśniczym niekoedukacyjnym gronie.

Wiktor Gomulicki  opowiada o odległych czasach rozbiorowych,  gdy w będącej miejscem akcji  szkole w malowniczo rozłożonym nad wiślaną skarpą Pułtusku obowiązywały mundurki (tytułowe niebieskie). Snuje opowieść pozbawioną martyrologii (Bić się czy nie bić? Oczywiście, że bić!), nie ma w niej wzmożonej walki z ciemiężycielem (daleko od Wrześni, zresztą tam Prusak akurat grasował), są za to szczenięce, chłopackie przygody, radości i troski, są wygłupy i dowcipy. Jest wielki kęs małomiasteczkowego życia codziennego, pozbawionego prądu elektrycznego. To jasne, i nawet mnie to nie obrusza ponad miarę, że dla dzisiejszego młodego czytelnika, rówieśnika bohaterów „Wspomnień…”, opowieść o szkole  sprzed stu pięćdziesięciu lat jest stokroć mniej atrakcyjna niż opowieść o obronie Głogowa (tam przynajmniej coś się działo, obcięte głowy na pikach).  Rozumiem, choć z oczu płyną mi łzy gorące… Dlatego nieporozumieniem jest rekomendowanie "Wspomnień…" jako książki dla młodzieży niedorosłej i nakłanianie jej, by empatię wykazała wobec Sprężyckiego, Kozłowskiego, Dembowskiego, Sitkiewicza, Bellona czy Piotrusia Mieszkowskiego.

Książka ta to znakomita wyprawa w przeszłość dla tych, którzy uwielbiają zaśniedziałe srebra, mahoniowe sekretarzyki, monokle. I albumy ze stronicami z czarnego grubego kartonu, w które wklejało się sepiowe ząbkowane zdjęcia robione w odrobinę zakurzonym atelier pułtuskiego fotografa przy rynku – delikwent prężył się na nich dumnie w pozie na trzy czwarte na tle sutych draperii i lambrekinów. No i dla tych, którzy nie przestali się smucić, że Mark Twain nie urodził się nad zupełnie inną rzeką niż się urodził. Bo niestety nikt nie ma pojęcia, nad jaką rzeką urodził się Amicis.

19.10.11

W sześćdziesiątym dziewiątym o matko czterdzieści tysięcy spod lady nas wzięli!

Ciężko ciężko, niezmiernie napisać cokolwiek szczególnie, o powieści uznanej za arcydzieło modernizmu i antycypację postmodernizmu największą, dla wielu stworzoną w zeszłym czyli XX wieku zwłaszcza że, należałoby przyglądać się każdemu z rozdziałów (naiwny kto sądzi że Joyce je ponumerował i zaznaczył w tekście - cezurę należy przeprowadzić samemu cztery sześć dziewięć osiemnaście) z osobna panie Bloom z pyrą w kieszeni. Ponieważ każdy rozdział błogosławiona personifikacjo! korzysta z innej poetyki, techniki narracyjnej i wykorzystuje odmienne tradycje literackie od powieści obyczajowej po drrrrrramat (i to nie taki zwykły dramat, droga Molly pokaż nóżki, i słynny po dziś dzień i wieki wieków amen strumień świadomości bez przedrostków w ostatnim fragmencie bez względu na tłumaczenie które jedno tylko powstało a inni padli nie udźwignąwszy poprawne użycie imiesłowu przysłówkowego uprzedniego w formie zaprzeczonej).
Od Biblii  introibo ad altare Dei po kolokwialne piosenki dublińskiej ulicy Ich policzki, ich loczki, ich oczęta, W głowie szumi jak morze piosenka.
Najbardziej oczywistym (ha, ha!) odniesieniem jest znana niektórym z opracowań „Odyseja" (myślnik)  powieść Joyce'a to jej przewrotna wersja, epos homerycki a rebours, gdzie wnikliwy czytelnik znajdzie nawiązanie do wszystkich ważnych scen i tematów Homera, mój drogi Stefanie od tanich portowych wyszynków. Przez to dzieło wybitnie pornograficzne, zainteresowanie wzrasta.

Jeden żmudny dzień podłego dość życia Leopolda Blooma, żony jego Molly Bloom i Stefana Dedalusa nibysyna staje się metaforą (o tym słowie wiele już powiedziano) życia i kultury tak jak labiryntowy Dublin przestrzeni i świata w ogóle. Rzecz do wielokrotnej lektury, do której trudno się zabrać. Choćby z powodu takich fragmentów:

Koilod balejwaw pnimah
Nefesch, jehudi, homijah

(tłumaczenie Maciej Słomczyński)

Moja mocna ocena 4/6

Ulisses James Joyce (oryginalnie Ulysses James Joyce)

18.10.11

Żywy trup, czyli jak ziele z Etiopii nad Wisłę wędrowało


Pisarze dzielą się. Z grubsza. Na takich, którzy czytają dzieła innych pisarzy. I na takich, którzy czytają dzieła przemysłu gorzelniczego (gorzka żołądkowa, ileż ortograficznych wyzwań!).

Ignacy Karpowicz należy do tej pierwszej kategorii. Wszak, jak mawiali onegdaj,  noblesse oblige, jak się Karpowiczem urodziło. Choć skojarzenie z Tymoteuszem może troszkę naginane, bo kto zacz ten Tymoteusz, co na obczyźnie urodzon i na obczyźnie zgon znalazł, choć w ziemi odzyskanej pogrzeban (RIP)? Poszperaj, koteczku. No a Ignacy, toż po książęcemu właściwie (podpowiem, że Rzecki raczej nie z arystokracji, za Ignacym innym niech myśl, ta białoskrzydła pławaczka podąża)! Wiele i po biskupie (wiara w cuda), i po bajkopisarzu (baju, baju...) imienniku Karpowicz odziedziczył.
Karpowicz (Ignacy) zna Biblię. Tylko że ja nie znam tłumaczenia, które on zna. Ale on zna amharski (አማር). No to jakże ja mam znać!?
Karpowicz (Ignacy) zna Mickiewicza (Adama) – faktów nadmiernie nie uprzedzajmy, ale dowodów na to daje co niemiara do dziś dnia. A jak jest Mickiewicz, to nie ma Miłosza.
Karpowicza (Ignacy) zna Chmielewską (Joannę) – każdy na czymś się wychował, a Chmielewska równa baba, równiejsza niż choćby Montgomery (Lucy in the Sky).
Karpowicz (Ignacy) zna Konwickiego (Tadeusza) – zakładam,  że poznał go (w taki czy inny sposób, nie wnikam) później niż Chmielewską. W każdym razie jego (Karpowicza) rzeka podziemna na pewno zmierza ku małej apokalipsie.
Karpowicz (Ignacy) zna Kuczoka (gnój) i Piątka (heroina). Autor już wygrał ich vis comica.
Karpowicz (Ignacy) zna Wyborczą. Ci, co nie czytają, znają Wyborową. Na temat faktu nie będę się wypowiadał.
Uważna lektura tekstu zawsze człowieka wzbogaca. Którego, jakiego? -zapytasz.
Karpowicz (Ignacy) napisał „Cud” (cud, że napisał).
Gdzieś w okolicach „Cudu” napisał też „Nowy Kwiat Cesarza”. To nie dygresja, to ważne, choć jeszcze nie teraz.

W „Cudzie” główną rolę odgrywa  Mikołaj, ale dopiero po śmierci (tak to bywa z docenianiem, pamiętajcie, motywatorzy).  Oczy piwne, miejscami (czasami) błękitne. Częściowy uzasadniony (ford mondeo na torze kolizyjnym) zgon w godzinach porannych, Ursynów, Warszawa, Polska. Równie główną, choć troszkę mniej, bo żywą rolę w „Cudzie” odgrywa Anna (Ania dla znajomych), lat 31, singielka, VW passat, zatrudniona w Akademii Medycznej, ulica Banacha, Warszawa, Polska. Charakterystyka: neurotyczna neurolożka.
Ponadto w „Cudzie” grają Artur, Halina, Wiesław, Marysia, Ala, Helenka, Ewa, tłum kalek i Pan Bóg (z góry przepraszam pozostałych bohaterów, których ze względu na szczupłość miejsca nie udało mi się pomieścić, ale w końcu co tłum to tłum).
Anna (dla znajomych Ania) po nieuniknionym zgonie Mikołaja (którego przedśmiertną, acz nie bezpośrednio, narzeczoną byłą Marysia) transportuje (VW passat) zwłoki na ulicę Banacha (patrz: miejsce zatrudnienia), tam zachodzi z nim w ciążę. To zawiązanie akcji.
Anna () dla usprawiedliwienia tego poczęcia nakłania podstępnie dawnego narzeczonego Artura do odbycia zabiegu prokreacyjnego, co powoduje jego uzależnienie psychiczne. To rozwinięcie akcji, wątek 1.
Ala (ford mondeo, siła sprawcza, uszkodzony) odchodzi (odjeżdża, volvo) od męża, który jest tymczasem w Londynie i nie dba. To rozwinięcie akcji, wątek 2.
Halina, Helenka, Wiesław – bliska rodzina Mikołaja, babcia, matka, ojciec (miejsce zamieszkania Gródek, Ściana Wschodnia, Polska), wielce umęczeni przez życie, czego dowiadujemy się z reminiscencji. To cofnięcie akcji, wątek 3.
Mikołaj (niezmotoryzowany, miejsce pobytu: AM ulica Banacha) mimo upływu czasu nie zaczyna pachnieć, a lico ma nadal gładkie. Temperatura 36,7, EKG płaskie. Z reminiscencji wiemy, że został poczęty z inspiracji Pana Boga w postaci chmury, co to chciał Wiesława od wódy odciągnąć (stylizacje psalmodyczne, dla bardziej wtajemniczonych także Pieśń Salomona). Dlatego taki zmarły, a niezmarły zarazem.
Artur uzależniony psychicznie wykrada zwłoki/niezwłoki Mikołaja z Akademii Medycznej, co powoduje dyscyplinarne zwolnienie z pracy stojących na straży zwłok/niezwłok pielęgniarek (Basia i Gienia).
Marysia („Fakt”) o tym fakcie donosi, ale z faktografią jest na bakier. Wychodzi na to, że Mikołaj wniebowstąpił. Tłum kalek zmierza ku ulicy Banacha. Jak cud to cud wszakże, nawet jeśli Banach niekontent.
Mikołaj wraz z pozostałymi bohaterami powraca do Gródka (gniazdo rodzinne). Tam czeka pies/suka marki jamnik Decybela, 12 lat temu zdechła, towarzysz(ka) nieodłączna Mikołajowego dziecięctwa.
Tam wszyscy (prawie) przeżywają katharsis lub coś koło tego. Na ziemi trwał czerwiec, padał śnieg.

Cytat:  … ucho moje miedzianym się okazało i wpadł doń jeno chrobaczy poszum pozbawiony sensu, niby wielotomowe dzieło-rzeka słynnego z szumienia Lenina (op. non cit. s. 203).
W cytacie autor profetycznie przepowiedział moje odczucie. Cud.

Karpowicz (Ignacy) wytworzył dzieło jasełkowe, gdzie pacynki skaczą, jak im zagrają, a po odegraniu roli w pas się kłaniają i za kulisą znikają, by w pudełkowej przestrzeni scenki jarmarcznej miejsce nowym pacynkom zrobić. Jak rąk wystarczy, to powracają. Wszystkie ręce na pokład!

„Cud” jest o cudzie i aż wiary dać się nie chce, że autorowi się chciało. Tak w ogóle to nawet cud nieważny, najważniejsza w „Cudzie” jest werbalna sraczka vel oralna obstrukcja (o.o.) Karpowicza (Ignacego). W sumie same didaskalia i przypisy do nich. Czasami nawet do chichotu (tak do jedenastej, dwunastej strony z paginacji). W zasadzie to samo, co i tutaj.

Jest jednak coś. To ważne. Strzelba z pierwszego aktu musi wystrzelić w trzecim/piątym. Ta strzelba to „Nowy Kwiat Cesarza”. Dzieło dające klucz do „Cudu”. W dziele (kategoria: literatura młodzieżowa, podróżnicza) Karpowicz (Ignacy) bohater, wyprawca na Czarny Ląd, do kolebki, czyli Etiopii (a mówiłem, że zna amharski),  będący porte parole autora, wiele, wiele miejsca poświęca dywagacjom (własnym i autochtonów) na temat szczególnego ziela, które porasta tamtejsze, jakże niesprzyjające gospodarce agrarnej rejony. Jestem pewien, że porte parole miało zapasik i stąd cały ten cud.

Na koniec (w miłym towarzystwie czas tak szybko płynie) chciałem słów parę poświęcić okładce, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że o uskrzydlonym aparaciku z utensyliami rozmawiać nie warto. Tym bardziej, że wszystko to jakieś takie zapacykowane.  I ulotne.



Ignacy Karpowicz, Cud (Wydawnictwo Czarne 2007)
Ignacy Karpowicz, Nowy Kwiat Cesarza (PIW 2007)

17.10.11

Deklaracja ideowa - trzeba SŁOWNYM być!

Deklaracja ideowa. Ten tytuł przeraża. Nawet mnie. Nie mam na razie innego. Zresztą kto się jeszcze poza mną przerazi?

Co to będzie? (Znowu trochę strachu)

Blog. Dajcie mi inne słowo, błagam! Blog brzmi niemal jak bulgot. I często nim właśnie jest (takim bulgotem grochówki pod przykrywką).

Blog o tekście. Dalej kulinarnie – to właściwie klops na wejściu. Podaj definicję tekstu, która choć dwóch zadowoli. Może taka: ciąg słów i zdań składających się na pewną całość wyrażającą określone treści (ze słownika). No ubaw po pachy! Jakże często tekst ani się nie składa (czyli jest nieskładny), ani nie jest całością (bywa wyimkiem z rzeczywistości), ani nie wyraża określonych treści (czyli jest nieokreślony i antytreściwy, czyli wegetariański bądź postny).
Jeszcze gorsze słowa: intertekstualny i hipertekstualny. Przyznam, że nawet nie chcę wiedzieć, co oznaczają. Po prostu strach wiedzieć. I nie jest to wcale pochwała głupoty. Po prostu pasują jednak jak ulał.

A na temat, tak konkretniej?

Teraz gratka dla kolekcjonerów złotych myśli – to będzie blog książkowy
(i znów niektórym nóż się w kieszeni otwiera, a jak nie, to znaczy, że mają finkę lub kozik).

Nie będę pisał, że kocham książki, że już od dzieciństwa najwcześniejszego się w nich tarzałem (samoumartwienie), treści wysysałem i intuicyjnie je kumulowałem w intymnym zakątku duszy, a w końcu skwapliwie, choć nie bez wahań poddałem się nieuniknionej erupcji intelektualnej w celu zaleczenia kompleksu (autopromocja bądź autodestrukcja) i zarazem ubogacenia ludności miast i wsi (mesjanizm bądź judyizm).

Będę pisał o książkach. Wszak to też tekst. Już nie przede wszystkim, a żal, panie Eco.

Więcej tekstu w Internecie. Ale jest on zupełnie amorficzny pod każdym względem. Nie będę tego rozwijał. Tekst zalewa też oralnie (media, nasze media…), ale gdzie jeden gada, tam dwóch rozumie co innego, a trzeci w ogóle. Więc o czym tu gadać.

A książka to tekst ujęty w ramy, społecznie zunifikowany, indywidualnie spersonalizowany, interpretowalny, ale i weryfikowalny (zjazd walny). Bezpieczniejszy z pozoru.

Dlaczego? To najbardziej kłopotliwe, irytujące, wyprowadzające z równowagi, doprowadzające do pasji pytanie w dziejach ludzkości. Ale zarazem to najbardziej  intrygujące, inspirujące i ożywcze pytanie w dziejach ludzkości. Rzecz w tym, kto i ile razy je powtarza. Ja powtórzę raz.

Dlaczego (?) się za to biorę? Brak interlokutora nie zwalnia od udzielenia odpowiedzi.

Biorę się za to z przekory. Od dawna już eksploruję książkowe zakątki blogosfery i nieustannie natrafiam na miejsca intelektualnie dziewicze, emocjonalnie niedorozwinięte, optycznie zaczadzone lub pozbawione wszystkich tych atutów, za to rozczulająco naiwne i do serca aż same się przytulające.

Są blogów autorzy przemyślni. Tworzą i wypełniają nisze (niszki). A to pojawią się miłośnicy pól z pszenżytem ozimym i nieodkrytych wciąż zakątków Brandenburgii i Schleswiga-Holsteina, a to zajadli propagatorzy albumów ze zdjęciami naskalnych rycin (ryli, a potem barwili) Aborygenów, są nawet wielbiciele szacownych brodatych klasyków powieści odnowionej (czyli tworzonej w okresie królewia Kazimierza Odnowiciela i twórczo rozwiniętej zaraz po nim).

Może mam niewiele szczęścia, może zbyt wiele oczekuję, może jestem pozbawionym pigmentu odmieńcem jaskiniowym. Nie wiem. Ale ciągle szukam myśli przebudzonej, myśli wręcz drapieżnej. Rzadko znajduję. Zatem - lekarzu, lecz się sam. Czyli w końcu jakaś idea (ha!).

Panie, a jak toto wygląda?

Blog jest szczerze i do bólu prostolinijny, siermiężnie transparentny, pozbawiony nieodzownych klikanych, przewijanych, pływających i filuternie mrugających ozdobników odsyłających w oceany internetowego niebytu. Nie mam zdjęć filiżanek z parującą herbatą, nie mam fotek domowych futrzaków (chociaż hoduję domowe zwierzęta, czują się u mnie jako w lesie łanie), nie mam w końcu odurzających widoków Wielkiego Kanionu czy śniegów Kilimandżaro.

Teraz nie mam. Może z czasem  złagodnieję, pododaję nowe guziczki, których nikt mi nie zabierze, zwinę zwoje i szarą masę zabarwię na fiołkowo. Ale na razie daleko mi do tego (teza do weryfikacji – zajrzyj do rubryczki O mnie).

Zadeklarowałbym więcej, ale już i tak jest za długo. Dla chętnych kiedyś napiszę appendix. Dla mniej chętnych napiszę coś bardziej zrozumiałego.

W takim miejscu pisze się: amen, howgh lub ten trąba… co niniejszym czynię.

16.10.11

Deklaracja ideowa

Deklaracja ideowa nie jest jakimś fiu bździu, wymaga czasu i namysłu. Daję sobie czas do jutra, bo namysłu mam i tak nadto.