Kiedy nie muszę, to czytam: bez markera fluo, bez kanarkowych postitów, unikam notek robionych w palmtopie (opcit i ibid, i passim, moje jakże ulubione, bo oznacza „tu i ówdzie”, choć ideałem jest „absolutne gdzie indziej”, które poznałem, gdym intuicyjnie zgłębiał fizykę kwantową), bo w palmtopie klawiszki mi się zlewają, a patyczek uwiera w odcisk na palcu środkowym. Dyktafon natomiast jest od dobrych sześciu bodaj lat całkiem zdyskredytowany (passe) i kołkiem osinowym przebity na amen.
Tak postępuję, gdy czytam za darmo, co nie oznacza, że na darmo, tuszę (och, luba odmiano!).
Dlatego potem (poczem, poczemu i po ile, gdy czarnoziemu brak) piszę o tym, co zapamiętałem, a nie o tym, o czym autor i jego recenzenci już napisali, a akolici recenzentów utrwalili.
Muszę wiedzieć, że moja autonomiczna pamięć, coraz bardziej bidula katowana, ale przez to wytrenowana topowo, pełna rozpychających się skojarzeń, stawia stempel w mojej książeczce czasu: BYŁO WARTO.
Ufam jej.
Mimo braku okoliczności lub szczególnie mimo okoliczności sprzyjających inaczej.
No to teraz autotest – był teaser o piratach, takie maciupkie szkarłatne zagajenie dla młodzieńców w wieku dojrzewania (oczywiście mowa o pokoleniach wstecznych minus 3 lub 4). Gadało się o tym na mieście, hyr szedł aż miło. Koneserzy wybrali figę (spójrz na tamten tytuł, marynarzu).
Zatem czas na mak - siała baba, nie wiedziała, a to było tak.
Toni Horwitz (w czasach prostszych Antek), Amerykanin w trzecim pokoleniu, genealogicznie rosyjski żyd, dla którego Nowa Ziemia ma swój początek na Ellis Island (tak jak dla jakichś 12 milionów innych, a iluż ich z Galicji panoczku było), spowiada się ze swojej ignorancji. O Kolumbie go uczono (data wryta w pamięć jak dzień bitwy pod Płowcami), o Przodkach przybyłych na Mayflower go w szkołach uczono, o Skale z Plymouth (opodal Baltimore) także, potem był George Washington (one dollar) i Ojcowie Założyciele, był program rządowy Go West!, potem wojna secesyjna z udziałem Bustera Keatona (także rządowa), w końcu klęska w Pearl Harbour i zwycięstwo w Hiroszimie, potem jakieś jeszcze drobiazgi związane z Zatoką Świń i tą drugą Zatoką (
military area – dlatego tej nazwy się nie rozszyfrowuje).
Państwo młode (europocentryzm górą!), to i historyjka mało skomplikowana.
Ale Horwitz ma naturę dociekliwą. Poszperać lubi, za kulisę zajrzeć, pozłotę zeskrobać. I słusznie, toż to jak nasz Boy niemalże! Podejście ma rodem z NLP (programowanie neurolingwistyczne, ang. neuro-linguistic programming), opanował sztukę twórczego zadawania pytań. Ale i źródłowe badania historyczne wedle starej szkoły Askenazego nie są mu obce.
Wyposażony w ten arsenał Horwitz pyta: Czemu (why) nie wiem (I don’t know) nic (anything) na temat (about) stulecia (a century) pomiędzy (between) odkryciem Ameryki (discovery of America) a (and) przybyciem Pielgrzymów (Pilgrims’ arrival) ? (question mark)
Horwitz dowiaduje się i odpowiada. Obszernie i kompetentnie. Ja tak nie potrafię.
„Podróż długa i dziwna. Drugie Odkrywanie Nowego Świata” (tytuł główny ściągnięty z Kolumba) to plecenie podwójnego warkocza. Połączenie nurtu badań bibliotecznych (desk research) i terenowych (field work). Co Horwitz historyk wystudiuje w szesnastowiecznych inkunabułach i zetlałych listach, to Horwitz dziennikarz zweryfikuje na miejscu – czy i jakie ślady pozostawiły opisane wydarzenia.
A warkocz Horwitza jest jak kosa Aliny (Słowackiego) – we krwi płukany. Bo za Atlantykiem działo się wiele i politycznie niepoprawnie. Wikingowie płowowłosi rogaci, Hiszpanie zmyślni acz fircykowaci, Francuzi w wojnach religijnych zaprawieni, i jeszcze wszelakiego innego planktonu podejrzanej konduity mrowie całe. Piraci, zbiegli mordercy, poszukiwacze złota i leku na syfilis, konkwistadorzy, posłowie królewscy (zmieniali się tak często jak ich mocodawcy), religijni wygnańcy i dewianci, plantatorzy i handlarze niewolników – długo by wymieniać. Od mroźnej Nowej Funlandii, przez palmiaste Karaiby, do pełnej moczarów Florydy i spalonego słońcem Meksyku – wszędzie tam koloniści in spe ślad po sobie zostawiali, wszędzie troską wielką otaczając lud miejscowy, autochtonów, czyli Indian.
Tu we fleszu wspomnień przemyka z pieśnią na ustach śniadawa Pocahontas (ważne: około osiemdziesięciorga rodzeństwa), za którą podąża gibki John Smith (ważne: praktyczny brodacz w półpancerzu). Piękna bajka, jakże nieprawdziwa.
 |
John Smith i Pocahontas - prawie jak z Disneya!
|
Kto lubuje się w rzeziach, wycinaniu w pień i eksterminacji, ten w kolejnych rozdziałach „Drugiego odkrywania Nowego Świata” znajdzie ukojenie i satysfakcję. Kto hołduje odwadze, hartowi ducha, twórczej ciekawości – ten także się nie zawiedzie.
To wszytko pasjonujące, nieobojętne, nawet w czasach współczesnych budzące emocje i antagonizujące spore społeczności.
Z lektury „Podróży długiej i dziwnej” dla mnie wypłynęły dwie nauki (sądzę, są to również nauki, jakie wyciągnął sam Horwitz).
Nauka Pierwsza: Stany Zjednoczone nigdy naprawdę nie należały tylko do WASP-ów (White Anglo-Saxon Protestants), którzy w każdy czwarty czwartek listopada patroszą gulgoczący drób i modlą się, żeby równo się upiekł.
Nauka Druga: tożsamość narodów budowana jest nie na faktach, ale na mitach. Tak jest także w przypadku narodu amerykańskiego. To, czego uczą o szesnasto- i siedemnastowiecznej historii Ameryki w szkołach od Nowego Jorku do San Francisco, od Chicago do Austin, albo nie wydarzyło się wcale, albo wydarzyło się inaczej, albo wydarzyło się, ale o tym nie uczą.
Młodzi Amerykanie budują swoją tożsamość na micie. God bless America.
Tony Horwitz, Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata, W.A.B. 2011
Za inspirację muzyczną dziękuję Panu Ewangelosowi Odysseasowi Papathanasiuowi. God bless you!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz