To miała być jego ostatnia robota. Tak postanowił. A postanowień dotrzymywał. Musiał zrobić miejsce młodszym, przecież wcześniej czy później i tak by go wygryźli. Już od dość dawna żył poza głównym nurtem, dokładnie od momentu, gdy przeniósł się do Wołomina, gdzie za nieduże pieniądze kupił stary dom, do kapitalnego remontu, który w okolicy nazywany był domem koło torów. Fakt, do stacji były jakieś dwa kilometry. Dwa kilometry, jednak po niewłaściwej stronie Wisły. Od bijącego serca stolicy oddzielały go albo coraz bardziej nieczynne przeprawy mostowe, albo nieustanny chaos w rozkładach jazdy pociągów.
Gdy przed miesiącem zadzwonił telefon, nie miał złych przeczuć. Cóż, kiedyś szczycił się tym, że ma profetyczną intuicję. Kiedyś… Bez obaw odebrał sądząc, że chcą mu znów zaoferować bezpłatne badanie krzywizn kręgosłupa połączone z degustacją dań powstałych w naczyniach z duraluminium pokrytym tytanem lub zakup dywanu wraz z darmową prezentacją możliwości elektronicznego autostabilizującego urządzenia czyszczącego, którego nikt nie odważyłby się nazwać odkurzaczem. Sądził, że opanował niełatwą sztukę asertywności. Czyżby?
Dzwonił X, znali się od bardzo dawna, ale nie widzieli niemal równie długo. X poprosił, żeby wziął tę robotę. Oczywiście szczegółów nie mógł podać przez telefon, ale już teraz była mu potrzebna zgoda. Nalegał. Przepraszał, że tak niespodziewanie, tłumaczył, że ktoś nawalił i trzeba było uruchomić plan awaryjny. Szantażował emocjonalnie: przecież stara gwardia nie może zawieść. Zaklinał na pamięć tych, którzy odeszli, bo się przedwcześnie wypalili. Dobrze, niech będzie, zgoda. Biorę.
Wtedy postanowił, że to będzie ta ostatnia robota. Nie lubił działać tak bez planu, bez przygotowania, ad hoc, bo życie zmusza i tyle. A gdzie wolna wola? On zawsze cenił profesjonalizm, co oznaczało skuteczność popartą systematyczną pracą. Bardzo cenił „Traktat o dobrej robocie”. Kotarbiński do niego przemawiał, czasami do spółki z Douglasem McGregorem.
Minął miesiąc. Dom przy torach wciąż stał, mimo że nieodmiennie nadawał się do kapitalnego remontu. Przy niedomykającym się oknie stało tanie biurko z płyty wiórowej jonas (okleina brzoza, 399,99). Przy biurku stało tanie krzesło bertil (buk, 129,99) z poduszką iris (taśma z rzepem, 14,99). Na biurku leżała wysoka pryzma papierów. Ktoś z wprawnym okiem mógłby ją szybko oszacować na jakieś 5 ryz (80 g/m2, 5 x 10,89). Wszystko to razem 599,42. Brutto. Nie tak wiele. Siląc się na dowcip, można powiedzieć, że za mało, żeby żyć, a za dużo, żeby umrzeć. A jednak…
Siedział przy biurku, jakoś dziwnie o nie wsparty. Czy przygiął go jakiś nagły ból? Wrzody? Czy też znienacka naszła go chęć drzemki? Tylko mały kwadransik? Ale nie jęczał. Ale nie oddychał. Tylko tak się wspierał nieruchomo. Gdyby stanąć za nim, za plecami, to prócz tonsurki można byłoby zobaczyć, że na wierzchu stosu leży kartka, a na niej Nałkowska albo życie pisane. Czarne wyraźne litery (Times New Roman, 18 punktów) na śnieżnym tle. A obok ręcznie, też wyraźnie, ale na czerwono:
Skrócić!
Skrócić!!!
Skró
To była jego ostatnia robota. Tak jak postanowił. A postanowień dotrzymywał.
Przejechał pociąg, zabrzęczała szyba…
Hanna Kirchner, Nałkowska albo życie pisane, W.A.B. 2011, s. 896
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz