Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


23.3.12

Dwa bliskie światy, a jakże dalekie

Albert od lat młodzieńczych był z natury jednostką pracowitą. Nawet w dwójnasób, choć na swój sposób. Od czasu do czasu lubił wykonywać dwie czynności jednocześnie, co nie zawsze wszakże wychodziło na dobre którejś z nich, a nawet obu. Alberta to jednak nie zrażało, ponieważ ocena skutków zawsze pachniała mu przede wszystkim subiektywnym permisywizmem. A on, nawet gdy szedł, był współczesnym stoikiem, choć nie wiadomo, jak takim się ostał. Zatem i teraz, gdy wyszedł z psem na spacer, postanowił dany mu czas wykorzystać najlepiej jak potrafi. A jak to uczynić? Otóż idąc rozmyślać. Sam dla siebie nadawcą i odbiorcą, a kanał komunikacji krótki.

A o czym tu rozmyślać w pieskim towarzystwie, by znój stał się znośny? Tylko o kobietach...

Albert przeżył kiedyś krótkotrwały, acz nader burzliwy romans. Wspomnienia tego serdecznego epizodu prześladowały go długo, długo, a co jakiś czas, zda się już pogrzebane, ożywały jak hydra, co kolejny łeb w górę unosi i skrzeczy pyszczydłem obmierzłym. Nawet teraz, po latach, gdy o tym myślał, dostawał gęsiej skórki, choć może to tylko wpływ niekorzystnej aury i lichego odzienia.

Aurelia, bo tak na chrzcie dano owej damie, czerpała dziwną satysfakcję z dokuczania Albertowi. W końcu zaczął podejrzewać nawet, że prowadziła jakieś badania naukowe, które miałyby określić granicę odporności mężczyzny na stres, jednak ze względu na zakaz przeprowadzania eksperymentów na ludziach, motywy trzymała w głębokiej tajemnicy i tylko Albert, będący przedmiotem badań,  jako tako w tym się orientował.

Na początku wszystko wyglądało wspaniale. I to go zmyliło i czujność uśpiło. Panna szczebiotała słodko, oczkami urzęsionymi mrugała, a wszystkie poczynania Alberta wywoływały w niej euforyczny entuzjazm. Piskom i zachwytom nad jego wspaniałością nie było wprost końca.

Niestety, szybko się okazało, że ulubionym zajęciem Aurelii jest wydawanie pieniędzy. I to bynajmniej nie swoich, lecz jego, Alberta. Gdybyż na tym się skończyło! Albert niczego nie żałował wszak swej wybrance. Nie był materialistą, przynajmniej zdeklarowanym. Ale ona uparła się, by aktywnie uczestniczył w tym procederze.

Na pierwszy ogień poszedł sklep z butami. Gdy podawał Aurelii do przymierzenia siedemnastą parę, która na oko niczym nie różniła się od szesnastu poprzednich, poczuł, że jego uczucie stopniowo przygasa. Zadumał się nad tym, lecz nie na długo. Już po chwili z zamyślenia wyrwał go głos lubej.

– Misiaczku, prosiłam o szare, a te są grafitowe!

Albert nie znosił, gdy ktoś mówił do niego „Misiaczku”. Do tego nie miał pojęcia, czym szary różni się od grafitowego, bo czyż grafit może być w innym kolorze niż szary?

Potem było jeszcze gorzej. Wysłuchał półgodzinnego wykładu o różnicach między koralowym a amarantowym oraz pogadanki o wyższości dekoltu w serek nad dekoltem karo. Całkowicie stracił węch po obwąchaniu niewyobrażalnej liczby próbek wód toaletowych i perfum. Dowiedział się, że kosmetyki dzielą się na kolorowe i pielęgnacyjne. Mimo znakomitego pogłębienia swojej wiedzy ogólnej, szczegółowo miał dość.

Myślał, że odpocznie w domu. Ale gdzież tam. Aurelia postanowiła zmienić jego życie. Na lepsze oczywiście. Zaczęła od jedzenia. Gdzież się podziała mądrość naszych babek, które wiedziały, że mężczyznę trzeba najpierw złapać, a potem dobrze karmić? Współczesne kobiety jeśli już karmią, to zdrowo i ekologicznie. Z jadłospisu znikło piwo i jajecznica na boczku, odszedł w dal schabowy i golonka. Na śniadanie na stół wjeżdżało coś, co Albert identyfikował jako karmę dla ptactwa domowego, w dodatku suchą. Na obiad dostawał gustowną kompozycję z kiełków, traw i wodorostów. Kolacji nie było. Tylko w niedzielę było nieco lepiej. Z okazji święta Aurelia szła na ustępstwa i podawała na stół rzodkiewkę. Jedną. I jeszcze deser w postaci ryżowego ciasteczka z wróżbą, której treść była o tyle bez znaczenia, że istotna była jej forma. Musiała być na tyle duża, żeby ciasteczka było jak najmniej.

Kolejną ofiarą reformatorskich zapędów Aurelii padła szafa Alberta. Któregoś wieczora, wielce podekscytowana, zaciągnęła Alberta do przedpokoju i z dumą zaprezentowała swe dzieło.

– Popatrz, Misiaczku, ułożyłam ci skarpetki według koloru. Od najjaśniejszych do najciemniejszych. Teraz łatwiej będzie Ci je dobrać.

Albert poczuł się lekko zagubiony. Dobieranie kojarzyło mu się wyłącznie z pokerem. Rzeczywiście, kilka razy odszedł od stolika niemalże w samych skarpetkach, ale nie był pewien, czy akurat o ten odległy związek między skarpetkami a hazardem chodziło jego lubej.

– A gdzie są białe? – zapytał, gdy już nieco otrząsnął się z pierwszego szoku.

– BIAŁE??? Albercie, chyba nie chcesz nosić białych skarpetek!

– Chcę – zaoponował nieśmiało. – Bawełniane były, ekologiczne znaczy. No i lubiłem je. Najbardziej te z zielonym paseczkiem. Chociaż te z czerwonym też były fajne.

– Albercie, nie kompromituj się – nadąsana Aurelia zdecydowanie zakończyła dyskusję.

Zdarzały się jednak dni, gdy opuszczała ją energia. Siedziała wtedy w kącie ze skwaszoną miną i nie odzywała się ani słowem, lecz Albert, zamiast cieszyć się krótkotrwałą chwilą wytchnienia, usiłował dociec, o cóż to chodzi jego jedynej. Oczywiście nigdy niczego się nie dowiedział. Nauczył się jednak szybko, że odpowiedź „o nic” wymaga wizyty w kwiaciarni i półgodzinnych przeprosin za bliżej nieokreślone przewinienie. „Zupełnie o nic” oznaczało, że trzeba gnać do jubilera. Albert zaczął brać nadgodziny.

Zniósł wiele, bo uczucie jego było głębokie, a cierpliwość wielka.

Jednak gdy nakryła jego ulubiony stolik plątaniną węzełków, którą dumnie nazywała serwetą i kazała mu palić w łazience, aby owego rękodzieła broń Boże nie zapaproszył, Albert nie zdzierżył. Korzystając z chwilowej nieobecności lubej zmienił zamki. Uznał, że konieczność samodzielnego prasowania koszuli to niewielka cena za odzyskaną wolność. Na wszelki wypadek przez trzy dni nie wychodził z domu. Bał się, że zdesperowana niewiasta wtargnie do mieszkania, gdy tylko drzwi się uchylą. Telefonów też nie odbierał. Nigdy nie dowiedział się, czy te środki ostrożności były rzeczywiście potrzebne. Jednak uważał, że zawsze lepiej jest dmuchać na zimne. Tak czy siak, Aurelia definitywnie zniknęła z jego życiorysu.

Aby przypieczętować odniesione zwycięstwo, Albert z premedytacją wylał na serwetkę czerwony barszcz bez uszek, za to z mnóstwem niezbędnego do poprawnego wzrostu paznokci żelaza, wysypał przez nieuwagę popiół na podłogę i pracowicie wyszukał wśród niezliczonych kanałów oferowanych przez kablówkę mecz piłkarski. Co prawda udało mu się znaleźć tylko transmisję z rozgrywek trzeciej ligi w Kuwejcie, komentowaną oczywiście po arabsku, lecz dla Alberta nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się sam fakt. I zimne piwo.

Po wybrance pozostała mu tylko skłonność do czytania prasy kobiecej i odżywka do włosów, zresztą przeterminowana. No i samo wspomnienie. Tyle warte.

– Wszelkie podobieństwo osób i wydarzeń jest przypadkowe – rzekł Albert w kierunku psa, lecz ten skutecznie już się zawieruszył. Pies był kolegi, który wyjechał na drugi koniec kraju, żeby wziąć ślub.

***

Wzajemna nieprzystawalność natury kobiecej i męskiej od wieków nurtuje ludzkość. Przez stulecia wyklarowały się dwa dominujące poglądy na taki stan rzeczy. Jeden z tych poglądów jest artykułowany przez kobiety, drugi zaś – co zaskakujące – przez mężczyzn. Głos w dyspucie, przyznam, że w zasadzie koncyliacyjny, zabrał również Petr Šabach, a co z tego wynikło?



Petr Šabach, Gówno się pali,
Wydawnictwo Afera 2011

20.3.12

Waltzing Matilda

Protokół z przesłuchania obywatela Stanów Zjednoczonych Billa Brysona w Dzielnicowym VII Komisariacie Policji Stanowej w Brisbane, Queensland, Australia

Funkcjonariusz przesłuchujący: komisarz Lyndon McEverland
Protokolant prowadzący: sierżant Pat Rafterhson
 
Spisywanie protokołu rozpoczęto o godzinie 9 a.m. czasu miejscowego, trzeci miesiąc pory suchej

Komisarz Lyndon McEverland (Kom. LMcE): Witam, Mister Bryson. Proszę usiąść. Czy zechce pan podać do protokołu swoje dane osobowe oraz pozostałe informacje, w których posiadaniu jest Policja Stanowa?

Mr. Bill Bryson (Mr. BiB): Witam, komisarzu McEverland. Pozwoli pan, że zanim udzielę odpowiedzi spytam, czy w świetle obowiązujących w Queensland przepisów prawnych o ochronie danych jest to konieczne, wskazane, czy tylko fakultatywne?

Kom. LMcE: Mister Bryson, to po prostu ułatwi nam robotę. Proszę traktować nasze spotkanie w sposób mniej oficjalny. Zapomnijmy na razie o przepisach, przecież widzi pan, że staram się traktować pana po ludzku, choć mam kolegów, którzy wykazują znacznie mniejszą cierpliwość.

Mr. BiB: Doceniam pańską życzliwość, komisarzu. Od dawna w Australii?
 
Kom. LMcE: No będzie już jakieś ćwierć wieku. Niech no policzę... No tak, dwadzieścia pięć lat temu jak obszył moja szalupa szczęśliwie dobiła do brzegów zatoki Moreton. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie miałem tyle szczęścia co ci, którzy zacumowali w Port Jackson i na dzień dobry dobry wieczór napaśli wzrok widokiem Sydney Opera House. Ale ja im nie zazdroszczę. Bo tu mamy Queensland Bulls. Kocham Queensland Bulls, szaleję za Queensland Bulls. Pan zna oczywiście ten klub, Mister Bryson?

Mr. BiB: Komisarzu, rzecz jasna w rzeczy samej. Raz nawet na ich meczu dotrwałem do regulaminowej przerwy na herbatę. Krykiet potrafi być ekscytujący. Pamiętam, że jeden z zawodników strasznie się wkurzył, bo dostał herbatę bez mleka.
 
Kom. LMcE: No tak, to przykry incydent. Ale tę sprawę już rozwiązaliśmy. Kelner został skazany na reedukacyjne ostrzyżenie 3 milionów owiec. Przejdźmy zatem do pańskiej sprawy, Mister Bryson.
 
Mr. BiB: A w zasadzie jaka to sprawa, komisarzu?
 
Kom. LMcE: No, eee... Czy nie jest pan spragniony, Mister Bryson? Dziś jest dość ciepło, będzie chyba więcej niż sto Fahrenheitów. Tak miło się z panem gawędzi. Może piwa, Mister Bryson?

Mr. BiB: Komisarzu, panu nie śmiałbym odmówić.

9.15 a.m. – 10.30 a.m. – przerwa śniadaniowa (dołączony rachunek na 6 butelek piwa)
 
LMcE: OK. Sierżancie, gotowy? Jedziemy dalej, Bill.
BiB: Lynd, poczekaj, jeszcze nie skończyłem
...
LMcE: Bill, nie ma sprawy, bez pośpiechu. Przepłucz gardło i powiedz mi, ile razy byłeś już w Australii?
BiB: No wiesz, tak dokładnie to nie liczyłem, ale jakieś pięć czy sześć.
LMcE: I co, wszystko grało? Widziałeś kangury, koala, krokodyle, stekowce?
BiB: No, stekowce to najbardziej mnie kręcą. Oprócz kazuara. Ale gada nie widziałem akurat.
LMcE: Ptaka, Bill, ptaka. Wielką Rafę Koralową, skałę Uluru widziałeś?
BiB: Lynd, nie pytaj, jak sobie przypomnę, to zaczyna mnie suszyć. Taki kawał pustyni wokół, że strach. Masz tam jeszcze jakąś butelkę? No mówię ci, tylko ten wielki czerwony kamulec i wokół spinifex i spinifex po horyzont. Aż ciary przechodzą.
LMcE: No, i spinifex, mówisz. Masz, Bill, butelkę, bo widzę, że ci tego teraz trzeba, chłopie.
BiB: No, bo w gardle tak mnie piecze, jakbym połknął tę, jak tej milutkiej meduzie... o, morską osę i poprawił tym cholernym pająkiem Red-Backiem
...
LMcE: Nawet nie mów… Jak ty to możesz wytrzymać?...

11.30 a.m. – 1.30 p.m. – lunch (dołączony rachunek na 8 butelek piwa)

LMcE: Wiesz, Bill
... Sierżancie, siądźcie no równo i piszcie, nie bujajcie się na krześle. No to, Bill, muszę ci powiedzieć, chłopie, że cię lubię, ale... co to ja... acha, no muszę cię spytać, co wiesz o tym, no jak mu tam, no... o Harolda Holta! Holt, dobrze mówię, co nie?
BiB: Chłopie, bardzo dobrze mówisz, cholernie dobrze mówisz, Lynd
... Jak ja bym tak pisał, jak ty mówisz, to może nawet bym został tym no… pisarzem, mówię...
LMcE: To ja mówię ci, Bill. O Holcie. Wiesz coś?
BiB: Lynd, wiesz, że jak o nim pomyślę, to muszę się napić, taka smutna historia…
LMcE: O Holcie, Bill. Co wiesz, chłopie? Eeep
...
BiB: No powiem ci, chłopie, trochę wiem. To był, chłopie, premier, pierwszy minister nawet Australii. Równy chłop. Lubili się, Lynd, lubili, Holt i nasz prezydent Johnson... Niezłe, Lynd, Johnson miał tak na imię jak ty! A jak skończył Holt, chłopie?  Nie pił, a się utopił. I to jak?! Na amen, chłopie. Wziął i się utopił tak, że nikt go już nie znalazł. Kiepska sprawa, chłopie, mówię ci... Przekąpać się tylko chciał, ochłodzić, bo upał był taki w sam raz jak dziś, biedaczysko...
LMcE: No właśnie, Bill... Bo wiesz, o to chodzi... Że ja od samego początku miałem cię zapytać, czy ty nie wiesz, co się z nim naprawdę stało, chłopie... Ruski spisek czy kosmici, bo ja wiem? Bo jakby się tak po prostu utopił, to tak sobie myślę, Bill, że w końcu by jednak wypłynął, bo morze zawsze oddaje to co zabrało... No tak się mówi, no nie?... 
BiB: No, Lynd, wiem, tak się mówi, ale on się w oceanie utopił, w oceanie, chłopie... Sam rozumiesz... Napijemy się za Holta?
LMcE:  Musowo, Bill, musowo
... Aussie i Jankes piją, chłopie! God save the Queen!

2.30 p.m. – 4.30 p.m. – brunch (dołączony rachunek na skrzynkę piwa)


LMcE i BiB pospołu:  

Waltzing Matilda, Waltzing Matilda
"You'll come a-Waltzing Matilda, with me"
And he sang as he watched and waited 'til his billy boiled,
"You'll come a-Waltzing Matilda, with me"


I da capo al fine.

Podpisy nieczytelne.

Uwagi:  Po zakończonym przesłuchaniu obywatel Stanów Zjednoczonych Bill Bryson o godzinie 11.40 p.m. został zwolniony z VII Dzielnicowego Komisariatu Policji Stanowej w Brisbane z użyciem radiowozu patrolowego nr boczny BQ 3406 (dołączony rachunek za benzynę 51 galonów, ponieważ zakup benzyny od 50 galonów wzwyż był premiowany darmowym śniadaniem z darmową kawą z darmowym alkazelcerem).

Podpis: sierż. Pat Rafterhson

Bill Bryson, Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody, Zysk i S-ka 2011

9.3.12

Po co wracać do Knoxville?

Woda z cichym szmerem rozbijała się o brzeg. Bura sztywna piana osiadała na krawędzi lądu, bujana falą, rozrywana na strzępy przez przybrzeżne kamienie i badyle. Poranne powietrze nie było rześkie, czuć było butwiejące przekwitłe trawy, gnijące ryby i smołę. Nad rzeką zalegała wilgotna mgła, ledwo można było dostrzec nieodległe przęsło mostu, mocno wbite w porośnięty wiciokrzewem i turzycą nasyp. Wydawało się, że przez mgłę, z drugiego brzegu rzeki, przebijają się odgłosy pracującej rzeźni. Ale mogło to być złudzenie. Na pewno było słychać szum jadących ciężarówek. Jakiś czas temu wzdłuż rzeki wybudowano nową nitkę sześciopasmowej autostrady do Nashville, która pozwalała samochodom omijać coraz tłoczniejsze Knoxville. Miasto nigdy nie kochało swojej rzeki. Tennessee River płynęła sama sobie, gromadząc na nabrzeżach raczej odpadki cywilizacji. Miasto przekraczało susem cuchnącą rzekę, żeby nie dostrzec wzdętych ciał topielców, które spływały z nurtem. Teraz autostrada tym bardziej odgrodziła rzekę, a ktokolwiek dostał się na niezbyt szeroki pas nabrzeża, musiał mieć odczucie, że oto zawitał na dziwną obcą planetę dryfującą poza czasem. Niekiedy nie miał już odwrotu. Albo nie chciał go mieć.

Mężczyzna stał i wpatrywał się we mgłę. Trzymał ręce w kieszeniach wypchanych sztruksowych spodni, dżinsowa koszula, za duża o kilka numerów, była zapięta pod szyją. Nie miał ze sobą nic, żadnej torby, plecaka, butelki. Trudno było zgadnąć, czy wytęża wzrok, bo chce zobaczyć coś naprawdę, czy też nie jest niczego ciekawy i ze spokojem przyjmie każdy widok.

Z krzaków wychylił się pysk parchatego psa. Zwierzę węszyło. Po chwili doszło do wniosku, że nie ma zagrożenia. Pies szczeknął i przebiegł obok człowieka, czujnie zerkając, czy ten nie wykona jakiegoś gwałtownego ruchu: albo chcąc go kopnąć w żebrowany bok, albo rzucając resztkę jedzenia. Człowiek jednak stał bez ruchu. Pies zniknął pod mostem.

Mgła powoli rzedła. Można było dostrzec, że na wodzie stoi barka. Stalowe cumy, którymi była przymocowana, zardzewiałe, wrosły w pnie drzew, wokół których były omotane od lat. Wypiętrzały się rakowate zgrubienia. Na barkę prowadził trap, który nie budził za grosz zaufania. Brakowało pewnie co drugiej deski, a te, które pozostały, były zmurszałe i pokryte obślizgłą pleśnią. Sama barka była w nielepszym stanie. Wyglądało na to, że chyba tylko cud sprawia, że jeszcze się nie rozpadła i nie zatonęła. Na dziurawym pokładzie rosły jakieś młode drzewka, mech zarastał dywanem nadbudówkę. Wybite szyby i dyndające na jednym zawiasie drzwi, absurdalnie zbędne. Nikogo o zdrowych zmysłach nie powinno na niej być.

Sut?
Mężczyzna powoli zwrócił głowę w stronę, z której dobiegł głos.
Sut? To ty?
Ktoś ostrożnie wyłonił się zza nadbudówki. Splątane kosmyki rzadkich włosów, szczurza wydłużona twarz, oczka ukryte za szkłami reperowanych plastrem okularów z jednym zausznikiem. Uśmiechnął się. Na przedzie sczerniały ząb.
Niech mnie diabli, Sut. To ty. Wróciłeś.
Mężczyzna w sztruksach zrobił krok w kierunku barki.
Gene? Harrogate?

Suttree, sukinkocie! Niech mnie diabli, krzyczał mężczyzna z barki i już bez zawahania wyciągał przed siebie ręce, już chciał przybiec i uścisnąć serdecznie przybyłego, ale zarwała się pod nim jedna ze spróchniałych desek i noga po pachwinę wpadła pod pokład. Zachrobotało, wzbiła się chmurka kurzu, ale Harrogate nie zważał na nic, wyciągnął nieuszkodzoną na szczęście nogę z dziury i już był na brzegu. Jego radość ze spotkania była nieudawana.

Eee, wpadało się gorzej, Sut. Skąd żeś się tu wziął? Jużem myślał, że cię nigdy nie zobaczę. Jak mnie wypuścili z pudła, zaraz żem tu przyjechał, bo gdzie jak gdzie, ale tu to mogłem po tym garowaniu odpocząć. I co? Pusto. Żeś zniknął. Nikt nic nie wiedział. Tylko barka została. To żem się na niej zamelinował, specjalnie żem nic nie naprawiał, bo to taka zmyłka, że niby nikogo nie ma, po co sprawdzać. Sut, cholernie się cieszę, chodźżesz, mam tu gdzie niezłą berbeluchę, trza opić spotkanie musowo. Coś mi mówiło, że wrócisz, stary sukinkocie.

Suttree, zalany potokiem spontanicznych powitań Harrogate’a, milczał. Pozwolił się podprowadzić do zwalonego pnia. Harrogate sięgnął do schowka pod pniem i wyciągnął zamotaną w torbę z marketu flaszkę.

Zobacz, Sut. Superowa whisky. Za spotkanie. Pociągnął długi łyk. Wiesz, dużo się zadziało przez te ostatnie roki. Teraz to ja może ni mam najlepiej, no sam widzisz, kilku facetów węszy za mną, ale niedługo to już się odmieni, mam na oku parę interesów, forsy zarobię od cholery na nich, już niedługo, Sut. Bez obrazy, ale nawet tobie teraz nie powiem, bo bym zapeszył czy co. Ale niedługo będzie forsa. To wtedy barkę się odremontuje na glanc. Zostaniesz tu, Sut? Może razem zamieszkamy na rzece? Nie będziesz musiał już tych cholernych ryb łowić, kto by zresztą je kupił teraz, tu już ni ma nikogo, nawet czarnuchy zniknęły. Cisza, spokój, niby na letnisku. Mówię ci, Sut. Jeszcze po łyczku?  No. Tak żem sobie myślał, czy jeszcze wrócisz. Nie dalej niż wczora. I co, dobrze żem myślał, Sut? Tu se mieszkam, luksusów ni ma, ale gorzej bywało. Pamiętasz, jakem pod mostem melinę sobie wyszykował? To były czasy, żyło się, Sut. Młodzi byliśmy. A wiesz, mam nawet gdzieś te czerwone lampy, com je wtedy zachachmęcił z budowy, potem ci pokażę. No, Sut, wypijmy. W pierdlu letko nie było, co ci będę gadał, teraz też, ale jeszcze będzie forsa, mam coś na oku. Tylko trzeba się dobrze przygotować. Pomożesz mi, bo tobie to ja całą prawdę mogę powiedzieć, tylko nie od razu, później. I będzie forsa, miasto będzie nasze. Będziemy się rozbijać po knajpach, od dziewczynek się nie damy rady opędzić. Wiesz, może i jaki wózek się kupi, bo teraz to po tej autostradzie na piechty daleko się nie zajdzie, zaraz cię zwiną. Zapomnij o robocie na rzece, ryb ni ma, żółwi ni ma, małży ni ma. Nikt już łódką po niej nie pływa, szkoda zachodu, Sut. Cholerny sukinkocie, gdzie cię poniosło przez te wszystkie lata? Cóżeś robił? Ja żem ciągle myślał, że wrócisz. I wróciłeś. Wypijmy, Sut.

Suttree siedział na pniu i spoglądał na podekscytowanego Harrogate’a. Słuchał, ale sam nic nie mówił. Nawet nie sięgał po whisky. Odrywał z obalonego pnia kawałki kory, spod których wybiegały spłoszone, niemal pozbawione pigmentu robaki. Milczał.  Woda głośniej zachlupotała, zbudził się wiatr. Przyniósł smród zgnilizny.

Gene, nie zostanę. Chciałem tylko zobaczyć. Wiesz, czasami…

Suttree wstał z pnia, spojrzał na zrujnowaną barkę, uśmiechnął się smutno do Harrogate’a i niespiesznie ruszył w kierunku mostu. Harrogate zdumiony poprawił zsuwające się okulary, ręka trzymająca flaszkę opadła bezsilnie.
Ale Sut, ja żem myślał…
Suttree wspinał się na nasyp. Nie patrzył za siebie. Po dłuższej chwili zniknął.

Z krzaków wychylił się pysk parchatego psa. Zwierzę węszyło. Po chwili doszło do wniosku, że nie ma zagrożenia. Pies szczeknął i przebiegł obok, czujnie zerkając, czy siedzący nie wykona jakiegoś gwałtownego ruchu: albo chcąc go kopnąć w żebrowany bok, albo rzucając resztkę jedzenia. Człowiek jednak siedział bez ruchu.

Cormac McCarthy, Suttree, Wydawnictwo Literackie 2011

5.3.12

Stary niedźwiedź sam już śpi...

Mój Drogi Misiu,

chyba już ostatni raz tak się do Ciebie zwracam. Chyba zresztą na pewno. Razem przeszliśmy długą drogę. Wiele, ach jak wiele wspólnych lat. Nawet nie wiem, czy pamiętasz, jak to nasze bycie razem się zaczęło. Wtedy jeszcze wszystkiego nie zapisywałeś w kajecikach, byłeś taki rozczulająco młodziutki, wąs Ci się nawet nie sypał… Ale jaki tam wąs, rajtuzki bawełniane opadały jeszcze i precelki się na nóżkach robiły.  W rodzinnym Szadku wcale się szczególnie nie wyróżniałeś. A jednak to z Tobą zetknął mnie los. No, nie taki całkiem ślepy. Papa przecież w dobrach deficytowych robił. Fach miał w rękach poważny. Dzieci też poważnie wychowywał, siostrę Twoją i  braci bliźniaków, dyscypliny nie skąpił, ale zawsze po sprawiedliwości. Czworo was było, ale tylko Tyś mi bliski tak bardzo. Bo to z myślą o Tobie papa mnie do domu sprowadził. Dzięki Tobie pojawiłam się w Szadku i od razu, od pierwszej chwilki, do Ciebie przylgnęłam. To Tyś mnie tulił do piersi, to Tyś nadstawiał ucha na każde moje słówko, na każdą nutkę, a na te przebojowo-rytmowe to oboma strzygłeś jak czujna łania. Boś Ty mi łanię zawsze przypominał. Taką bezbronną, łagodną, papuśną, ale i obawialską, więc wąsem szczeciniastym  i okularem rozłożystym się maskującą w świecie pułapek wszelakich pełnym.

Misiu, jakżeś bliski mi był, gdyś po lekcjach ze szkoły w Zduńskiej Woli migiem do Szadka wracał, aby nie uronić ani krztynki z kolejnych notowań. Nie byłam zazdrosna o tę Olgę z Omska, coś do niej listy bukwami pisywał, bo to nie ją paluszki Twoje ujmowały czule i do twarzy wieczorową porą znacząco zbliżały. I cóż, że zęby miałeś nierówne, wróżące dużą przyszłość Twojemu stomatologowi. Furda. Nie to się liczyło.

Także potem, gdyś już wszystkie elegie o Ludwiku Waryńskim w liceum na akademiach wydeklamował, gdyś już dzielnie na posiąście (na pohybel defektywnym czasownikom, widzisz, Misiu, wciąż nie jestem intelektualnie osłabiona, wciąż wigor we mnie!) świata wielkiego wyruszył. Robotnicza Łódź… Pamiętasz, Misiu? Wydawało się, że to tak daleko tym pekaesem, tak obco. I aby swojskością się ukoić, do Szadka powracałeś, a tak naprawdę to wciąż powracałeś do mnie. Teraz się nie przyznasz, ale ja wiem. Takie rzeczy po prostu się wie. Zbyt wiele nas połączyło, aby Twoje inżynierskie studia (Misiu, gdym usłyszała o tym, sama się przeskalowałam!), Twoja amatorska praca w Żaku, Twoja ówczesna desperacja, że oto właśnie czas założyć rodzinę, na szczęście krótkotrwała (na pewno bym jej nie polubiła, na pewno nie) wpłynęły na nasze relacje. To prawda, pojawiałeś się coraz rzadziej i na coraz krócej. Ale czas, który spędzaliśmy wtedy razem, był bardziej nasycony, nawilżony, napęczniały. Ilość przeszła w jakość. Ponoć wszystkie związki ewoluują. Tak się mówi. Muszę wierzyć, bo znam tylko jeden, ten nasz. Idealny. Wydawałoby się…

Misiu, potem wyruszyłeś do stolicy. Często pojawiały się nowe słowa: Trójka, Myśliwiecka, trzy, pięć, siedem. Ponoć nie były to lata dobre dla kraju, te osiemdziesiąte, ale dla Ciebie najszczęśliwsze. A skoro tak, to przecież i dla mnie. Cieszyłam się razem z Tobą. Trwałam niezmiennie, bo to było Ci potrzebne. Wielki świat mediów nieraz potrafi doprowadzić do ciężkich schorzeń o podłożu. I Ty wszak niejedną audycję odchorowałeś ciężko. Nie było łatwo, ale ani na moment nie straciłam wiary w Ciebie. Sądziłam, że i vice versa. Nie byłam już najmłodsza, jednak wciąż naiwna. I pozostałam taka wtedy, gdyś wyjeżdżał do Ameryki, do Australii, do Indii (no wiesz, udało Ci się to powiedzonko, że w poprzednim wcieleniu na pewno byłeś Hindusem, choć takim mniej śniadym i pijającym do szparagów wino ByLines McLaren Vale Shiraz nie z każdego rocznika bynajmniej, koneserskie podejście). Gdyś odwiedzał tych wszystkich wielkich i jeszcze większych: Stinga, Collinsa, Younga, a nawet Korę i Górniak (wiesz już na pewno, że ma dzidziusia i lubi go fotografować).

Wiedziałam, że wszystko skrupulatnie notujesz, że wypisujesz do imentu tygodniowo dwa długopisy, bo charakter pisma masz doskonały, krąglutkie literki z wycyzelowanymi ogonkami, więc tuszu więcej schodzi. I nie miałam Ci za złe, żeś nigdzie do tej pory o mnie słówkiem nie wspomniał. Po prostu rozumiałam, że tak głęboka intymność jak nasza nie potrzebuje słów, ani wypowiedzianych, ani tym bardziej napisanych. Ale zdarzało mi się tęsknić, choć nie była to nigdy tęsknota beznadziejna, bo byłam bardziej niż pewna, że zawsze do mnie powrócisz, Misiu.

I wracałeś. Nawet nie wiesz, jak bardzo się ucieszyłam, gdy opuściłeś Trójkę. Dla mnie to było jasne, że muszą nastąpić zmiany. Wyłącznie na lepsze. Byłeś znów w Szadku, byłeś ze mną w dzień i w nocy, a mnie się wydawało, że czas się cofnął, że znów jesteśmy młodzi. I co tam siwizna i śniedź. Duch, Misiu, duch w nas był wielki.  Myślałam, że już na zawsze, że zatoczyłeś krąg i powróciłeś na dobre i na złe. To wielkie szczęście. Można je docenić wtedy, gdy się kończy…  Bo powróciłeś do Trójki. Zostałam w zasadzie sama, w domu już więcej było duchów niż żywych. Sama, ale jednak nie zdradzona. O, nie.  Nauczyłam się cierpliwie czekać na Ciebie. I marzyłam, że skoro nic nas już nie rozłączy, to może w końcu powiesz światu o mnie. Niech się dowiedzą, że w małym miasteczku gdzieś… To byłoby cudowne. Ty już w smudze cienia, ale wciąż atrakcyjny, barytonowy, wymowny i muzyczno-wszechwiedny, ja zaś odrestaurowana, wypucowana i rewitalizowana. Nas dwoje. I tylko to się liczy, Misiu.

I nagle grom z jasnego nieba. Jak mogłeś. Tak w tajemnicy, bez ostrzeżenia. Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy. Nie mogę tego pojąć. Nikt chyba by nie pojął… Bo to niepojęte jest.

Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego?! Czy sądziłeś, że przyjmę to chłodno, z dystansem, bez emocji? Bo już jestem stara? Bo już niewielki ze mnie pożytek? Tak? Po co napisałeś „Nie wierzę życie pozaradiowe”? Nie dość Ci było tych festiwali w Opolu, nie dość tych jubileuszowych list przebojów, nie dość Barona? Po co napisałeś tam to, co napisałeś? Wydrukowane, nie można cofnąć, nie można się wyprzeć. Napisałeś ni mniej, ni więcej: dziś już nie potrafiłbym żyć w tandemie. Tak napisałeś. Właśnie teraz, gdy wszystko się tak świetnie układało. Gdy już bliski był moment, gdy powrócisz do Szadka na zawsze tak nieodwołalnie. Gdy na zawsze mieliśmy być razem, sobie najbliżsi. Nie potrafisz żyć w tandemie??? I dopiero teraz to mówisz?! Po tych wszystkich wspólnych latach? Czy ze mną coś nie tak?!

Misiu, nie mogę już więcej, nie mogę tego wytrzymać... Jeśli Ty nie wierzysz w życie pozaradiowe, to co ja mam powiedzieć?! Rób, jak uważasz. Nie stanę na Twojej drodze. Bądź singlowo szczęśliwy. Zapomnij, że kiedykolwiek byłam w Szadku. Zapomnij… Misiu… Ja też już nie wierzę… Śpij...

Twoja na zawsze
tranzystorowa Szarotka


Marek Niedźwiecki, Nie wierzę w życie pozaradiowe, Wydawnictwo Agora 2011