Zamoyskim w tłumaczeniu ostatnio sypnęło, takie y w nazwisku zawsze wzrok do okładki przyciąga, tak jak dwa łł nie do przeoczenia. A to igrek oryginalne, nie jakieś spsiałe, dumnym Albionem powojennie dodatkowo uszlachcone (uarystokratycznione, trudno napisać, a co dopiero wymówić). Swoją drogą, to ręka rękę myje, bo Adam Zamoyski to były prezes fundacji Książąt Czartoryskich. Ale co tam, wszak społeczeństwo bezklasowe mamy (klasę bankierów pominiemy zażenowanym milczeniem), resentymenty zbędne, na zasługi patrzeć trzeba.
Wiele ponoć hrabia Adam zdziałał na Zachodzie, by zanurzonym w błogostanie zachodnim Europejczykom uświadomić, że Polska, choć na wschodzie, więc zimy surowe, to państwo dumne, historycznie samowładne, wielce zasłużone dla tysiącletniego kontynentalnego dryfu. Jakże osądzić, czy praca Zamoyskiego nie była tylko na puszczy wołaniem, czy może jednak dla świadomości tamtejszej powszechnej, że w Polsce nie mówi się po rosyjsku (tylko w jakimś innym języku, który nie należy do oficjalnej grupy oenzetu, czymkolwiek ten oenzet jest, bo ostatnio nie bardzo wiadomo), zdziałali więcej polscy budowlańcy z hydraulikami na czele? Nie wiem. Ale…
Za każdym razem, kiedy los narzuca mi marszrutę, która wiedzie przez łąki podwarszawskiego Ossowa, wyobrażam sobie, że do dziś snują się pod ścianą lasu duchy tych chłopaków, którzy w 1920 tam pozostali na zawsze. Pozostali, żeby postawić tamę bolszewickiej powodzi, która już, już zalać miała stolicę państwa, które tak długo nie istniało, a potem zmieść po drodze wszelkie inne drobne przeszkody i wraz z niemieckimi podtopieniami utworzyć Europę rad robotniczo-chłopskich, tak jak brodaty wódz rewolucji sobie wykoncypował.
Polska Odrodzona (prawdę powiedziawszy, w 1920 roku wciąż w absolutnie wstępnym stadium odradzania się) nie była podatna na internacjonalizm, wręcz przeciwnie – starała się nazwać patriotyzm, który mógł połączyć tych z Kongresówki, tych Galicji i z Wielkopolski.
Do czego Leninowi była potrzebna ta wojna, gdy wciąż jeszcze nie uporał się z Białą Armią u siebie? Jakie koncepcje snuł Trocki, co kombinował Stalin, żeby celu swego dopiąć (i dopiął po latach)? A czy nie było szczęsnym zrządzeniem losu, że wojskowe dowództwo nad Armią Czerwoną podczas jej pierwszej międzynarodowej wojny objął Michaił Tuchczewski, pewny siebie dwudziestosiedmiolatek, łasy na zaszczyty i nieobojętny na wdzięki kobiece?
Czy złowroga Armia Konna, dowodzona przez strojnego Siemiona Budionnego, odznaczającego się odwagą ponad wyobraźnię i instynktownym sprytem tępego półanalfabetę, zawsze niesiona była na skrzydłach czystej nad łzę idei rewolucyjnej, jak to opisywał Babel?
Czy Marszałek nie stracił opanowania i wiary w opiekę Ostrobramskiej, nawet gdy w Warszawie zabijano już deskami sklepowe witryny, a na Pradze wypatrywano taczanek?
Czy my znamy odpowiedzi na te z pozoru trywialne pytania? Często wątpię. Nie jestem nadto surowy, sądzę po sobie, więc sprawiedliwie i siebie osądzam.
Jednak w 1920 i 1921 udało się, Polska dostała kolejnych kilkanaście lat, żeby się zespolić, potem znów podzielić, a jednak niepodlegle dotrwać do chwili, gdy pamiętliwy Józef Wissarionowicz skwapliwie wykorzystał okazję – tak wielu z tych, którzy za młodu bolszewika gnali, znalazło grób swój skryty w Lesie Katyńskim.
Dlatego Zamoyskim za Zamość dziękuję, Zamoyskiemu za „Warszawę 1920”, chłopakom spod Ossowa za to, że Hoffman mógł swój film nakręcić, ale go jeszcze nie widziałem, więc zupełnie nie wiem, czy jest za co dziękować.
Adam Zamoyski, Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina, Wydawnictwo Literackie 2008
Izaak Babel, Konarmia
Jerzy Hoffman, Bitwa Warszawska 1920
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz