Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


20.11.11

Niedawno, w nieodległej galaktyce. Eps. 2

Ludzka pamięć, jak zapewne wszyscy doskonale pamiętamy, zawodna jest (tak jak Zawisza Czarny niezawodny był). Dlatego mus przypomnieć, że opowieść, którą snuję (i wygląda na to – nie chcę straszyć  – posnuję jeszcze), nie powinna zaskakiwać w tym miejscu (mam na myśli "Otwartym tekstem"), ponieważ z mroków ona wychynęła pod wpływem lektury „Miasta ryb”, za co autorce niezmiernie wdzięczny pozostaję, znaczitsa Natalce Babinie. A zatem wracajmy do Mińska...

Przed mińskim dworcem czekał na nas w szary jesienny białoruski poranek ojciec mojego Miszy. Będę go zwał dla odróżnienia Starszina. Starszina był pracownikiem Politechniki Mińskiej, miał talonową ładę samarę w wersji nieeksportowej, w ramach nepotyzmu został zatrudniony przez Miszę jako mój szofer (trzymiesięczna pensja pracownika naukowego Politechniki Mińskiej przez 5 dni). Załadowaliśmy się do samary i w drogę. Rozglądam się i niewiele widzę. Ulica z tych, co to i po prawej horyzont, i po lewej horyzont, z przodu nie wspomnę co, a tylko z tyłu coś innego, bardzo sterczącego pośrodku. Powiedzieli, że to pamiatnik na płaszczadzi pobiedy. Od tej pory wiedziałem, na co się w Mińsku orientować. Jadąc, czułem się jak rozbitek w szalupie-łupince na środku oceanu.

Zawieźli mnie do zamówionego hotelu. Przez moment myślałem, że samarą nas aż do Gizy zaniosło, bo hotel jak piramida Cheopsa. No, niemnożko inny. Taka podlasko-antyczna architektura monumentalna, piramida przekoszona, jakby od silnych wiatrów wiejących od morza, choć jak wiadomo, Białoruś skrzętnie skrywa ambicje hanzeatyckie (na pewno odpowiednie plany zawiera sejf wodza – dostęp do morza załatwi najlepszy przyjaciel Hugo Chavez).

Zamieszkałem w piramidzie. Paszport zaaresztowali, kazali zapłacić z góry (ale ichnimi zajczikami, a tych nie miałem, Misza wziął zielońce i pognał z ojcem w miasto, by je wymienić, bo kantor w hotelu był jak raz nieczynny z powodu dezynsekcji). Pokój – już bez pretensji antycznych, klasycznie socjalistyczny, z kołchoźnikiem na ścianie (jak to kołchoźnik – nadawał coś niezrozumiałego w kółko i nie można go było wyłączyć). W końcu kwestie kwatermistrzowskie zostały rozwikłane i rozpocząłem pełnienie misji (choć nie tak czysto ideowej, jak ta braci Blues). Zacząłem się spotykać pod przykrywką (opisaną w pierwszym epizodzie).

Jako bogaty potencjalny zagraniczny inwestor (gdzie było KGB, gdzież ono wówczas było!?), spotkałem się z Prezesem Zarządu  sprywatyzowanego wydawnictwa Mieżdunarodnaja Kniga. Kiedyś był szefem (dyrektorem, pierwszym sekretarzem?) tegoż wydawnictwa, tylko państwowego, potem wziął sprawy w swoje i innych towarzyszy ręce i załatwił sobie monopol na wydawanie wszystkich podręczników szkolnych w całym państwie. Ciężka, oj ciężka jest dola człowieka przedsiębiorczego w konkurencyjnej gospodarce.
Jako bogaty potencjalny zagraniczny (gdzie KGB jw.) spotkałem się w położonej w szczerym podmińskim polu (w na poły zrujnowanym budynku po jakimś awtozawodie, o czym świadczyły poniewierając się wokół zardzewiałe nadwozia moskwiczy i żiguli) siedzibie białoruskiej Coca-Coli, ale trudno było o konkrety, bo byli tam bardzo nieufni (może wyniuchali szpiona?) i tylko pytali, czy mam dla nich jakieś fajne gadżety, a to przecież ja powinienem od nich dostać choćby otwieracz do butelek!
Jako bogaty potencjalny zagraniczny inwestor o niesprecyzowanych poglądach politycznych – lub właśnie sprecyzowanych jako liberalne (KGB na pewno było) spotkałem się z działaczami opozycji. Umówiliśmy się o zmroku przed wejściem do Teatru Kupały, stałem tam i wiedziałem, że nie można mnie pomylić z autochtonem ze względu na odmienne stany garderoby, raptem ktoś spytał, czy mam zapałki (spiczki u was jest'?), ja powiedziałem, że nie, ale chętnie zjadłbym pieczone kasztany, ktoś inny wtedy wziął mnie pod łokieć i szybkim krokiem przeprowadził przez kilka przechodnich bram do lokalu, gdzie byłem wypytywany na okoliczność ewentualnej budowy tajnego (podziemnego?!) masztu radiowego.
Również jako bogaty potencjalny inwestor zagraniczny zjadłem kolację we włoskiej restauracji  – z aparatczykiem wysokiej rangi, który mieszkał onegdaj w Polsce (rezydent KGB?) i zapewniał mnie przy drugiej flaszce Kristala, że w każdej chwili mogę śmignąć na jego daczę nad Zalewem Zegrzyńskim. Wystarczy, że gdy przy tabliczce: Wstęp wzbroniony. Teren wojskowy, przy szlabanie, gdy zagrodzi mi drogę wartownik, powołam się na niego. Kolacja była udana, bo się nie otrułem (kaca oczywiście też nie miałem). W restauracji hotelowej (piramida) od kilku dni trwała dezynsekcja (karaluchy przeszły tam na pewno z kantoru), a Misza nie był w stanie zapewnić mi odpowiedniej gastronomicznej osłony ze względu na względnie odległy wyjazd z Mińska.

Raz udało mi się spotkać bez przykrywki. Z Polakiem, dziennikarzem. Umówiliśmy się telefonicznie w jedynym wyróżniającym się (wedle mojego niewprawnego oka, przytłoczonego monumentalnym emdeemem) miejscu, czyli pod Pomnikiem Zwycięstwa. Dokładnie POD. Bo co sterczy, to sterczy, ale jama też jest, w jamie odpowiednie wota i wieczny ogień. Siedział tam na stołeczku jakiś bohater nestor ojczyźnianej, do złudzenia przypominający Pyrkosza z „Alternatywy 4”, gdy przybyła na Ursynów delegacja krajów zamierzających awansować do grupy zaprzyjaźnionych, w ciemnych okularach i rżnął na harmoszce wojenne czastuszki.

Rodak wyprowadził mnie z Hadesu na obrzeża płaszczadzi, deszcz siąpił, weszliśmy w nieoznakowane drzwi obok płaskorzeźby kosiarza (o dziwo, nie było w zasięgu wzroku żadnych płaskorzeźb górników i marynarzy!), przez jakieś pomieszczenia przypominające zrujnowane umywalnie i toalety publiczne (pomyślałem wtedy o „Stalkerze” Tarkowskiego) dotarliśmy do półjawnego chyba lokalu o charakterze peerelowskiego baru szybkiej obsługi z drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Wysokie stoły o blaszanych blatach, stołki na rurze z okrągłym poddupnikiem. I kontuar. Za kontuarem prawdziwie białoruska kobieta słusznych rozmiarów i fartuchu i w czepku z poliestrową koronką. Chciałem kawy. Na kontuarze stał ekspres. Ale ona, że kofie niet. Kakże niet kofie – odparłem biegle – jeśli u was ekspres jest? Ale ona dalej i już donośniej: kofie niet! Sledujuszczij!

Rodak  mnie uświadomił. To była tak zwana pieriechodka. Menu superminimalistyczne. Setka wódki i skrawek solonej słoniny. Dla tych, co się spieszą. Miński fastdrink. My byliśmy nietypowi, spędziliśmy tam na rozmowie jakieś pół godziny. Każdy tylko przy jednej setce.

Jakiś czas poświęciłem również na obserwację. Życia powszedniego. Byłem w sprywatyzowanym supersamie (metoda jednaka w całym bloku), gdzie Misza kazał mi się zaopatrzyć na zapas w Kristal (niezwykle bolał nad tym, że w Polsce ten trunek jest niedoceniany, zatem niemal niedostępny).
Byłem w sprywatyzowanym sklepie z ubraniami – teraz to był salon Pierre Cardina. Przybiegły do mnie aż dwie diewuszki i zawiadujuszczij, żeby mnie namówić na zakupy, ale twardy byłem.
Oni: A czto wam nada pokupic?
Ja: Niczewo, niczego.
Oni: Poczemu?
Ja (tajemniczo): Patamu, czto ja siewodnia na zapad ujezżaju.
Oni: Ooooo!
Ja: z uniesioną głową wyszedłem ze sklepu Pierre Cardina.

To był rzeczywiście ostatni dzień mojej misji. Wieczorem mieliśmy z Miszą ruszyć z powrotem do Warszawy. Materiału analitycznego miałem dość. Wysłuchałem opowieści o tym, jak to satrapa/gensek jechał pancerną limuzyną do Pałacu, zobaczył na ulicy coś, co go zaintrygowało, zapytał obstawę: czto eto?, a następnego dnia już po tym cztoeto śladu nie było, tak na wszelki wypadek, gdyby pytanie było zadane z dezaprobatą. Zniknęło bezpowrotnie w odległej galaktyce...

A my musimy uzbroić się w cierpliwość, bo w sposób bezwzględny opowieść o „Mieście ryb” jeszcze teraz się nie zakończy. Czeka nas EPISODE III.
I cieszmy się, że to tak po kolei następuje, trudniej się pogubić w koligacjach.

Na wszelki wypadek przypomnę: Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz