Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


24.2.12

Biało-czerwony sztandar gwiaździsty

Witam serdecznie na kolejnym cyklicznym wykładzie w ramach Wszechnicy Wtórego Dzieciństwa. Witam… Nasze poprzednie spotkanie pod tytułem „Z zagadnień prawidłowego dostarczania energii zasilającej do odbiorczego urządzenia elektronicznego” wywołało entuzjazm zarówno u uczestników i organizatorów, jak i u sponsorów, co ze wszech miar cieszy. Za szczególnie cenne uznano upowszechnienie wiedzy o symbolach zastępujących obco brzmiące słowa power i pause, tak? Ich dobra i ugruntowana znajomość w znaczący sposób podniosła komfort funkcjonowania słuchaczy Wszechnicy na tle ogółu populacji wtórego dzieciństwa. Tyle gwoli przypomnienia. Przypomnienia…

Nasz dzisiejszy wykład będzie dotyczył tematu całkiem odmiennego, choć oczywiście słuchacze  o odpowiednich predyspozycjach mogą go skojarzyć jak wszystko inne w tym niełatwym okresie. Dziś mianowicie zajmiemy się komparatystyką, tak? Powtórzę: komparatystyką.

Czym jest komparatystyka? Niektórzy słuchacze, sięgając do ocalonych lingwistycznych zasobów pierwotnego dzieciństwa, mogą łacnie dojść do wniosku, że nauka ta ma coś wspólnego z porównywaniem. Tak, owszem, z po-rów-ny-wa-niem. Ale czy z każdym? Oczywiście bardzo nie z każdym, tak? Wbrew sugestywnej nazwie, komparatystyka nie jest nauką ścisłą, jak fizyka, matematyka czy kazuistyka – zawsze z akcentem na sylabę trzecią od końca, tak? Jest nauką humanistyczną, jak filologia, filozofia czy choćby pedagogika, tak? A konkretnie to jest to literaturoznawstwo porównawcze. Nauka ta jest tak młoda, jak niemłode jest zamiłowanie człowieka do porównywania, szczególnie tego, co swoje, z tym, co obce.

W komparatystyce ważna jest przede wszystkim wyobraźnia. I odwaga, tak? Bo jakże trzeba być odważnym i jakąż trzeba mieć wyobraźnię, żeby trafnie wytypować obiekty poddawane porównaniu. Dodatkowe utrudnienie stanowi fakt, że w grę wchodzi w zasadzie tylko porównanie hiperhomeryckie, bo tylko takie może wzbudzić odpowiedni respekt wśród pozostałych komparatystów, a także ich adekwatną zawiść, tak?

Nieodpowiednie wytypowanie obiektów porównywanych jest niemal śmiertelnym grzechem metodologicznym. I nie ma znaczenia, czy jesteśmy wyznawcami komparatystyki negatywistycznej – poszukiwanie różnic, czy pozytywistycznej – poszukiwanie podobieństw, czy też konsensualnej – i to, i to.  Bo tak naprawdę komparatystyka jest jedna, tak, jedna, i nie wybacza, tak? Komparatystyka nie wybacza.

Aby dzisiejszy wykład nie osiadł na mieliźnie teorii, chciałbym dokonać analizy porównawczej dwóch dzieł literackich, z którymi się zapoznałem. Dwa dzieła, które z pozoru wiele dzieli, ale to co łączy, jest fundamentalne. I nie mam na myśli odwiecznego pytania o kondycję istoty ludzkiej we Wszechświecie.  Mam na myśli stawanie się. Stawanie się istoty ludzkiej pisarzem. I to niezależnie od tego, czy istota tego chce, czy też nie, tak?

Pozwoliłem sobie w jednym rzędzie postawić pisarza rodzimego, Mariana Pilota, autora książki „Pióropusz”, oraz pisarza amerykańskiego J.R. Moehringera, autora „Baru dobrych ludzi”. Obie powieści można odczytać jako autobiografie autorów. I z tego pozwolenia wynikły wnioski znaczące, istotne... Ale po kolei, tak? Przydatna byłaby rozbudowana forma tabelaryczna, jednak ze względu na nikłe możliwości siedziby Wszechnicy, nie byłoby jak jej zaprezentować. Zatem pozostanę przy nieskażonym przekazie ustnym, ufając, że w ten sposób wciąż można transferować treści w sposób zrozumiały i dla nadawcy, i dla odbiorcy, tak? Można poniekąd...

Będę starał się o zwięzłość. Zacznę od różnic. Jest ich mnóstwo. Oto kilka z nich: jeden z Polski, drugi z Ameryki; jeden mieszka w Siedlikowie od wszystkiego daleko, drugi zaś w Manhasset opodal Nowego Jorku; jeden jest starszy, z lat pięćdziesiątych, drugi młodszy, z lat siedemdziesiątych, jeden chodzi w krótkich spodenkach o nierówno obrębionych nogawiczkach i w szarych pończochach pocerowanych białą nicią, a drugi w dżinsach, bluzie z Uniwersytetu Yale i czapce-bejsbolówce Metsów. Wystarczy? Wystarczy…

Są też liczne podobieństwa, choć wydaje się to może paradoksalne. Po pierwsze: dorastanie bez papy. Amerykański papa to huncwot i niecnota, znikł w amerykańskich ostępach, pozostał dla syna jedynie głosem, bo pracował w radio. Polski papa zaś to złodziej, ale nie za złodziejstwo poszedł na lata do mamra, a za antypaństwowy wybryk, za prowokację antysocjalistyczną, bo jak nazwać inaczej ostentacyjne wyniesienie ze szkoły tablicy, tak? Po drugie alkohol, dużo alkoholu wokół. Polski alkohol to swojutka, a nawet kielcatka, modra okowitka, chlana wszędzie, a przede wszystkim na cmentarzu. A amerykański to piwo i koktajle, na przykład ochrzczone Śrubokręt czy Zardzewiały Gwóźdź, sączone w barze o nazwie Dickens, później przemianowanym na bardziej neutralnego literacko Publicansa. Po trzecie: chłopięca dozgonna przyjaźń. Amerykańska z młodszym kuzynem McGrawem, który zapowiadał się jako wielka gwiazda baseballa, ale marnie skończył z naderwanym mięśniem. A polska z Haniem Krajonkiem z Mołodeczna na Rusi, wielkim propagatorem gospodarki kołchozowej, który też skończył marnie ze wszech miar, ponieważ życie tragicznie postradał, czyli spotkał go zgon, tak? Po czwarte problem z nazwiskiem. Amerykańskie jest niemieckie, bo przodkowie dopłynęli na Long Island z Włoch, a w dodatku nielubiane, więc ukrywane za kryptonimem JR, mylnie odczytywanym jako Junior. Polskie natomiast jest pochodzeniowo niejasne, bo jakież mogło ono dla przykładu być wcześniej, nim wznieśli się w powietrze bracia Wright, kładąc podwaliny pod awiację, czyli lotnictwo, tak?

W ten oto sposób nieuchronnie zbliżamy się do istoty komparatystyki. Udało nam się znaleźć różnice i podobieństwa zawarte w wytypowanych dziełach literackich. Jednak wciąż nieodkryta pozostaje tajemnica, cecha konstytuująca człowieka-pisarza w obu autobiografiach. A chcemy ją odkryć, tak? Chcemy odkryć. Amerykanin był niezły w grę „Słówka z główki”, na tyle, że zapewniła mu ona wstęp do magicznego kręgu mężczyzn, barowych tubylców. Kiedy czuł przypływ ambicji, pracował nad niekończącym się opowiadaniem o chłopcu porwanym przez zmutowane kukawki i więzionym przez nie wewnątrz ogromnego kaktusa. Polak był absolutnie kiepski w dziedzinie lingwistyki, w zasadzie jej nie stosował, bo litery ledwo składał, ale skoro matka kazała, skoro papier kancelaryjny i inkaust kupiła, żeby pisma do wielu Bardzo Ważnych Osób w Państwie z Panem Prezydentem Bierutem na Czele słać – wstawiające się za ojcem, za kratami, a nie w kaktusie siedzącym, to się nauczył. Nauczył, tak?

Co ostatecznie sprawiło, że J.R. Moehringer i Marian Pilot zostali pisarzami? Czy znamy odpowiedź na to kluczowe pytanie? Znamy. Pióro sprawiło. Pióro wieczne, które dostali w prezencie. Każdy rzecz jasna własne. Amerykańskie było od Tiffany’ego, a polskie znanej marki Pelikan. I cóż, że amerykańskie kupione, czyli uczciwe, a polskie ukradzione, czyli nieuczciwe. Pióro to pióro i już. Ono ukonstytuowało obu pisarzy. Pióro wieczne. Bez niego nie byłoby pisarza J.R. Moehringera, zdobywcy nagrody Pulitzera, bez niego też nie byłoby pisarza Mariana Pilota, zdobywcy Nagrody Nike. I nie byłoby „Pióropusza” i "Baru". Mały przedmiot z pompką, a ile z niego pożytku, tak? Wiele pożytku...

I zadam na koniec pytanie retoryczne: czyż komparatystyka nie jest nauką ze wszech miar przydatną, tak?

Następny wykład w ramach Wszechnicy Wtórego Dzieciństwa będzie prawdopodobnie poświęcony półkoherencji półkul mózgowych, już dziś serdecznie zapraszam. Oczywiście istnieje zagrożenie, że do niego nie dojdzie z powodu krachu programu spójności regionalnej, a wówczas więcej czasu przeznaczymy na zabiegi higieniczne wokół innych partii organizmu, tak?

Marian Pilot, Pióropusz, Wydawnictwo Literackie 2011
J.R. Moehringer, Bar dobrych ludzi, Sonia Draga 2009

10.2.12

Bardzo intymne wspomnienie

Na wyciemnieniu szum fal.

Z przenikania, delikatne fale rozmywają się na piasku.

Odjazd kamery, poszerzająca się perspektywa, błękitny ocean, żółty piasek plaży w Santa Monica.
Poszerzenie kadru, ujęcie z powietrza, lot ku Beverly Hills, ku Hollywood, najazd na nierówny napis na wzgórzach, odjazd, perspektywa Los Angeles w dole. Szybki montaż. Obrót kamery o 180 stopni na północny-wschód, na Griffith Park. Ukryte wśród drzew hotele i rezydencje. Zaparkowane limuzyny i hammery. Odjazd kamery. Potem szybki najazd na tablicę z nazwą miejscowości Pasadena.  Droga 134. Jadą suwy, pikapy i japończyki. Bardzo szybki montaż. Migotanie słońca przez liście palm, bliki słoneczne w okularach policjanta na hondzie, odbicie w szklanych drzwiach do Wal-Martu.  Kamera zwalnia. Wąskie uliczki przedmieść Pasadeny. Domy coraz mniej reprezentacyjne, na werandach w bujanych fotelach siedzą starcy. Dzieci biegają po trawnikach pod zraszaczami.  Przez jezdnię przebiega wychudzony pies. Wolny montaż, długie ujęcia. Najazd na drewniany dom, pomalowany na nieokreślony kolor, farba miejscami się łuszczy, zewnętrzne drzwi spaczone, trawa wyschnięta. Na część podwórka rzuca cień młody dąb kalifornijski. Skrzynka na listy. Adres: Pleasantridge Dr 33. Wyciemnienie.

W trakcie prologu głos męski z offu:

- Moi rodzice pracowali w Hollywood. Mimo to nie za bardzo mi w życiu poszło.
(Pauza)
- Mieszkaliśmy w Pasadenie. Ojciec był wózkarzem w studio filmowym w Hollywood. Po wielu latach doszedł nawet do zaszczytnej funkcji szwenkiera.  Chyba lubił swoją pracę, w każdym razie nie marudził, gdy każdego ranka wsiadał do swojego forda fairlane. Razem z nim wyjeżdżała do pracy matka. Też pracowała w wytwórni. Ojciec jej to załatwił. Była fryzjerką, czesała aktorów i statystów na planie.  Z tego co wiem, rodzicom rzadko się zdarzało pracować przy tym samym filmie. To chyba był szczęśliwy zbieg okoliczności.

Sceny retrospekcyjne.

Głos męski z offu kontynuuje:

- W życiu nie za bardzo mi poszło. Jako chłopak dużo czasu spędzałem sam. Wracałem ze szkoły do pustego domu. Nie miałem kumpli, nie grałem w softball, football, baseball ani w koszykówkę. To dlatego, że nie byłem całkiem zdrowy. To znaczy byłem zdrowy, ale miałem chorą rękę. Od urodzenia. Lewą. Taką przykurczoną, jak skrzydełko z Kentucky Fried Chicken. Tylko bez panierki. W szkole chłopaki wołali na mnie Sanders. Nie skarżę się. Choć jestem leworęczny.

I miałem okulary. Ale okulary lubiłem, były solidne, szylkretowe, dostałem oprawki w prezencie od mamy na urodziny. Szkła były z ubezpieczenia. Minusy.

Czyli po szkole siadałem na werandzie, gdzie po południu pojawiał się cień dębu kalifornijskiego, i czytałem.  Czytałem zachłannie i właściwie chaotycznie. Dość wcześnie zorientowałem się, że nie poezja, że nie beletrystyka, że nie dramat, a literatura naukowa najbardziej mnie pociąga.

Do kina chodziłem rzadko. Właściwie wcale. Nie dlatego, że nie miałem na zbyciu 15 centów, bo dostawałem od rodziców dolara tygodniowo. Ale znałem niemal wszystkie filmy z ich opowieści. Natomiast kino nieamerykańskie wcale mnie nie pociągało.
Parę razy byłem w wytwórni, nie znalazłem tam jednak nic poza hałasem i tłokiem.

Ciąg dalszy retrospekcji, dąb wyraźnie urósł, cień jest obfitszy.

Głos męski z offu:

- Kiedy chodziłem do koledżu, do miejscowego, niewiele się zmieniło. Po zajęciach wracałem do pustego domu i czytałem. Coraz bardziej zajmowała mnie psychologia. I medycyna. Może to z powodu ręki i okularów? Ale nie ortopedia i okulistyka. Co innego chodziło mi po głowie. Zwierzyłem się rodzicom, że chciałbym zostać psychiatrą. Nie zareagowali entuzjastycznie. Może dlatego, że nie za bardzo wiedzieli, czy to jest dobry zawód.

Koledż skończyłem bez wyróżnienia, ale z ulgą. Wysłałem podanie do NYU. Chyba chodziło mi podświadomie o odcięcie pępowiny. No i chciałem w końcu skosztować śniegu. Takie tam chłopackie marzenie. Przyjęli mnie, sam się zdziwiłem. Na medycynę. Specjalizacja z psychiatrii. Wyjechałem na Wschodnie Wybrzeże. Miałem niewielkie stypendium, rodzice podsyłali mi od czasu do czasu parę dolców.

Widok Nowego Jorku w śniegu, biały Central Park, oblodzony brzeg Long Island. Latarnie na Moście Brooklińskim fotografowane przez filtr gwiazdkowy.

Głos męski z offu:

- Kiedy kończyłem NYU, dostałem wiadomość, że zginęli moi rodzice. W wypadku samochodowym. Musiałem szybko wrócić do Pasadeny. Do pustego domu. Usiadłem na werandzie. Cała była zacieniona.  Do PhD zabrakło mi pół roku. Nie miałem pieniędzy, samochód rozbity, koszty pogrzebu. Został dom z hipoteką.  Wymagał remontu. Musiałem pracować. Bez dyplomu nie przyjmą mnie do szpitala, pomyślałem.  Musiałem zacząć własną praktykę. Zostałem psychoanalitykiem. W Nowym Jorku pewnie szybko bym się dorobił. Tam ludzie są nie tylko bogaci, ale też pogrążeni w depresji. Może z powodu śniegu i mrozu? W Pasadenie słońce doskonale leczy większość psychoz. I burbon lub brandy, jak wszędzie.

W życiu nie za bardzo mi poszło. Nie stać mnie było na ekskluzywny gabinet dla tuzów przemysłu filmowego. Moi pacjenci nie przyjeżdżali z Hollywood, z Los Angeles czy Santa Monica. Raczej z Burbank, San Dimas czy Anaheim. Zresztą fakt, że mieszka się w Anaheim, był wystarczającym powodem do rozwoju nerwicy wegetatywnej.

Płacili niewiele, ale tak naprawdę niewiele też wymagali. Siadałem z nimi… nie, nie na werandzie. Siadałem z nimi w gabinecie, bo przerobiłem na gabinet pokój rodziców.  Oni opowiadali o tym, co ich trapi, ja notowałem, odzywałem się niewiele, bo po co przedłużać wizytę. Nie mieli mi tego za złe, tym bardziej, że często współczuli mi z powodu ręki. Jakoś wiązałem koniec z końcem, zostawał mi jeszcze czas na czytanie. Życie toczyło się po rutynowych torach. Do czasu…

Obiektyw miękkorysujący. Scena ukazuje taksówkę podjeżdżającą przed dom przy Pleasantridge Dr 33. Z taksówki wysiada kobieta ubrana w czarną sukienkę. Nie widać jej twarzy, jest odwrócona tyłem. Taksówka odjeżdża, ona zostaje na chodniku. Po chwili rusza w kierunku ganku, przecina głęboki cień dębu. Wchodzi po schodkach. Drzwi się otwierają, nim zdążyła zapukać. Wchodzi. Drzwi się zamykają. Spaczona rama siatki.

Głos damski z offu:

- Powiem wszystko.
(Pauza)
- Moje życie rozpoczęło się w najprawdziwszymi najpełniejszym sensie tego wspaniałego dnia, kiedy poznałam moją najdroższą przyjaciółkę Katherine Kenton…

Cięcie. Dalszy ciąg objęty tajemnicą lekarską. Zaciemnienie. Na zaciemnieniu inny głos kobiecy, bardzo zmysłowy, mówi:

- A bientôt nous deux, co znaczy po niemiecku bicho malo nunca muere.

Z przenikania, delikatne fale rozmywają się na piasku. Potem najazd na koślawy napis HOLLYWOOD.
Szybki odjazd kamery, znany już wcześniej ocieniony ganek. Zbliżenie. Mężczyzna w okularach, z jedną ręką chorą, przykurczoną. Pisze w notesie, mówiąc głośno do siebie:

- Mania prześladowcza, zespół Tourette'a, psychoza natręctw, w końcu schizofrenia. Tuinal, dexamylem, nembutal, seconal, demerol i carbo medicinalis…

Obraz się rozmywa. Z ulicy ktoś woła:

- Cześć, Sanders, jak ci dziś poszło?

Szczekanie psa.
KONIEC
Napisy.













Chuck Palahniuk, Powiedz wszystko, Niebieska Studnia 2011

3.2.12

Leć, Fleischman, leć...

Książka skarg i wniosków
Grandhotel  Liberec
w/m

cc: Ministerstwo Turystyki i Infrastruktury Regionalnej Republiki Czeskiej, Praga

(strony numerowane, wpis na stronach 17 i 18)

Treść skargi/wniosku:

Jako generalny i plenipotentny przedstawiciel  niemieckiej spółki wydobywczo-poszukiwawczej Endotracheopulmonale Anwendung Projekt GmbH z siedzibą w Chemnitz, Bundesrepublik Deutschland, w ramach wykonywania obowiązków służbowych przybyły do miejscowości Liberec  (dawniej Reichenberg), stolicy kraju libereckiego (dawniej Deutschböhmen), Republika Czeska (dawniej Protektorat Böhmen und Mähren), zmuszony jestem zaistniałymi okolicznościami złożyć skargę na personel wyższego i niższego szczebla wyżej wymienionego Gradhotelu, który to personel, bądź ze względu na brak nabytych kwalifikacji i wrodzonych predyspozycji, bądź naturalną kulturową sudecką niefrasobliwość udokumentowaną w procesie historycznym, naraził moją osobę na niedogodności oraz dyskomfort w pełni  zgoła uwłaczające godności pełnoprawnego obywatela wysoko rozwiniętego państwa Unii Europejskiej, płatnika netto oraz strażnika dyscypliny (Ordung) fiskalnej.

Jako generalny i plenipotentny przedstawiciel spółki EAP GmbH, gros czasu miałem spędzać na merytorycznych rozmowach i negocjacjach z adekwatnymi i relewantnymi gremiami administracyjnymi oraz biznesowymi, które zamierzałem pozyskać  do przyszłej współpracy zgodnej z oryginalną , suwerenną i sugestywną misją mojej macierzystej firmy, to jest Mehr, mehr und noch mehr.

Właśnie ze względu na planowaną intensywność tych lokalnych kontaktów multilateralnych, postanowiłem zatrzymać się w hotelu oddalonym od formalnych i nieformalnych centrów decyzyjnych, aby w spokoju i zgodzie z regułami metody BRT móc zregenerować siły fizyczne i mentalne, co wydawało się niezbędne w przypadku silnej motywacji do osiągnięcia sukcesu, która mną powodowała. Grandhotel wydawał się miejscem idealnym, ponieważ jego górskie (szczyt Ještět, dawniej Jaschenberg) ustronne usytuowanie, ograniczona więź komunikacyjna z centrum Liberca oraz odstręczająca aluminiowo-laminatowa architektura z pozoru gwarantowały odpowiedni oczekiwany przeze mnie poziom komfortu. Jednak decyzja ta okazała się brzemienna w skutki i dostarczyła mi tak wiele negatywnych wrażeń i emocji, że poczułem wręcz moralny imperativ złożenia uzasadnionej skargi. Fakt ten nie naprawi zaistniałych krzywd, może jednak ustrzec innych nieświadomych zagrożenia gości przed podjęciem nadmiernego ryzyka związanego z pobytem w Gradhotelu w miejscowości Liberec.

Przedmiotem mojej skargi są następujące okoliczności i wydarzenia, które doprowadziły do znacznego uszczerbku mojej efektywności i produktywności biznesowej (w skali od 1 do 10 szacuję uszczerbek na co najmniej 6,75 punktu).

Ein - kierownictwo Grandhotelu.
Osoba podająca się za szefa (nie udało mi się ustalić formuły prawnej związku) o nazwisku Jégr, która stacjonowała w recepcji hotelu,  nagminnie czyściła sobie uszy ołówkiem, grała na dziwnym urządzeniu bateryjnym (baterie 2 x R20) w grę o nazwie Nu Pagadi, od czasu do czasu urządzała w hallu nieuzasadnione racjonalnie gonitwy (posiadając na wyposażeniu latarkę, baterie 2 x R16), wydając przy tym odgłosy kibicowskie ku sławie drużyny Slovan Liberec. Ponadto rzeczony Jégr uwagę swą poświęcał jedynie muzeum bloku wschodniego, czyli gablotom pełnym kanonicznych eksponatów w minionej epoki i z minionego bloku (na przykład rosyjskie matrioszki czy bułgarska ceramika ludowa z Rodopów, w tle odtwarzana w kółko z magnetofonu szpulowego Tesla B57 piosenka Dobrý den, majore Gagarine),  ignorując potrzeby bytowe gości, w tym zagranicznych, a w każdym razie moje, dra Konrada Wolke-Oblaka.

Zwei  - personel Grandhotelu.
Spośród osób zatrudnionych w hotelu pragnę zwrócić szczególną uwagę na:
- czerwonowłosą wychudłą kelnerkę o imieniu Ilja (ze słyszenia)
- okrągłotwarzą pokojową Zuzannę Sladká (z plakietki), poświęcającą większość czasu na nieskrępowane rozwiązywanie gazetowych psychotestów
- totumfackiego rzeczonego Jégra, niejakiego Patkę, pokątnego  podejrzanego wielce glutowatego eliksiru o nazwie „Hapylajf”
- a nade wszystko niejakiego Fleischmana, osobnika około trzydziestoletniego, paradującego w niebieskim garniturze z lumpeksu, którego status pracowniczy jest raczej nieokreślony  (chyba konserwator); tenże Fleischman nie krył się ze swoimi fobiami, jak choćby tą dotyczącą absolutnej i immanentnej niemożności opuszczenia Liberca na krok, odmawiał nawet przejażdżki do nieodległej Chrotavy lub Jabloneca nad Nisou.

Wszystkie te osoby są wysoce podejrzane, ponadto jestem przekonany, że przeszukiwały mój pokój, choć z  bólem muszę stwierdzić, że nie mam podstaw do zgłoszenia kradzieży. Co prawda zginął koc przeciwpożarowy oraz laminowany pokrowiec na meble, który znajdował się w szafie, jednak była to własność hotelu, nie moja. Zgłosiłem zniknięcie tych przedmiotów konserwatorowi Fleischmanowi, jednak zgłoszenie to pozostało bez odzewu.

Drei – okoliczności i wydarzenia.
W czasie mojego pobytu w Grandhotelu zdarzały się wizyty zorganizowanych grup kulturystycznych, których znakiem rozpoznawczym były uniformy dresopodobne o czterech paskach wzdłużnych (adidas frei). Grupy te posługiwały się językiem wschodniosłowiańskim. Ich zachowanie w stosunku do gości nie budziło zastrzeżeń do czasu, aż nastąpiło spotkanie dwóch grup najwyraźniej konkurencyjnych, co poskutkowało strzelaniną ze skutkami śmiertelnymi, jednak nie dotyczyło to osób postronnych. W każdym razie był to folklor w natężeniu ekstremalnym, przekraczającym poziom tolerancji przeciętnego gościa zagranicznego, a w każdym razie mój, dra Konrada Wolke-Oblaka.

Częste były również zakłócenia zwyczajowej ciszy nocnej. Kierownik Jégr usprawiedliwiał je działalnością miejskiego klubu przyjaźni czesko-niemieckiej, który miał swoją siedzibę w Grandhotelu. Jednak usprawiedliwienia te były o tyle podejrzane, że przyjaźń okazywali sobie wyłącznie niemieccy mężczyźni oraz czeskie kobiety, co ze statystycznego punktu widzenia graniczyło z nieprawdopodobieństwem.  Znajomość przeze mnie zarówno języka niemieckiego, jak i czeskiego świadczyła niezbicie o znacznie podwyższonej erotycznie medianie przyjacielskich kontaktów. Ale kierownik Jégr nieustannie twierdził, że alles gute. Cóż, nie dla mnie, dra Konrada Wolke-Oblaka.

Biorąc pod uwagę wszystkie przytoczone przeze mnie okoliczności i wydarzenia, muszę stanowczo podtrzymać skargę na Grandhotel w Libercu.  Co prawda opuszczam już Republikę Czeską i powracam do Chemnitz (dawniej Karl-Marx-Stadt), jednak wszystkie opisane okoliczności i wydarzenia, o czym wspominałem, negatywnie wpłynęły na proces osiągania zamierzonych celów biznesowych. Obawiam się, że w przypadku, gdy  kierownictwo firmy EAP GmbH wyrazi umiarkowaną dezaprobatę dla moich osiągnięć w okresie plenipotencji, będę zmuszony wystąpić na drogę odszkodowawczą wobec Grandhotelu w Libercu, a być może nawet wobec Ministerstwa Turystyki i Infrastruktury Regionalnej Republiki Czeskiej w Pradze.

Dr Konrad Wolke-Oblaka


Książka skarg i wniosków
Grandhotel  Liberec
w/m

(strony numerowane, wpis na stronie 19)

Treść skargi/wniosku:

Życie jest jak pomidorówka z makaronem w kształcie literek – z nabranych na łyżkę układa się słowa, a potem się je zjada.

Wsiadam zaraz do tego balonu, co go w piwnicy skleiłem ze starych koców, i lecę w górę, ku chmurom, a co w bok, to mnie nie interesuje, może nawet wylecę za Liberec.  Nieważne. Byle tylko Jégr nie zauważył, bo gotów czepiać się balonu i polecieć ze mną, a jeszcze nie wiem, czy potrzebny mi taki prezent na trzydzieste urodziny.
Vlastimil Fleischman

Jaroslav Rudiš, Grandhotel, Good Books 2011