We współczesnym świecie niewiele się zdziała, jeśli umiejętnie nie zadba się o autopromocję. Zatem i ja, usprawiedliwiony, bo przymuszony okolicznościami, muszę się jakoś podpromować. I nie jest to trudne i niewdzięczne zadanie. Wszak gdy ma się już kilka lat więcej, można z czystym sumieniem chwalić się tym, co jeszcze działa, a jeśli działa znośnie, ba, doskonale nawet, to grzechem byłoby to przemilczeć. Otóż jeśli o mnie chodzi, nie mogę narzekać na PAMIĘĆ. I nie omieszkam z tego skorzystać.
Było to jeszcze w minionej epoce, szkoła podstawowa miała osiem klas, a uczniowie nawet nie myśleli o buncie wobec fartuchów szkolnych, i tych z popeliny, i tych praktyczniejszych, acz nieprzewiewnych - ze stilonu. Nauczycie budzili w większości respekt, a niektórzy nawet mieli autorytet. Byłem w piątej klasie. Co prawda arytmetycznie piąta klasa to już druga połowa podstawówki, ale z nieznanych powodów klasy od szóstej do ósmej nazywane były starszymi. Poniżej – wciąż było się gówniarzem. No chyba że miało się ponadprzeciętne umiejętności w grze w nogę. Ja byłem przeciętny, choć się starałem.
W tejże piątej klasie, w której najcudowniejszym posiłkiem dnia był kupiony na długiej przerwie w pobliskim spożywczaku chlebek turecki z rodzynkami, popijany prosto z butelki mlekiem niepasteryzowanym ze srebrnym kapslem, nastąpiły dwa istotne wydarzenia.
Pierwsze wydarzenie to narodziny chomików. Chomiki urodziły się w pracowni biologicznej, a pani od biologii, której znakiem rozpoznawczym była szyja usiana dziesiątkami kurzajek (dlatego nawet w upały nosiła bluzkę bez rękawów, ale z golfem), postanowiła obdarować chomikami tych uczniów, którzy przynieśli od rodziców pozwolenie i których reputacja pozwalała przypuszczać, że zwierzaki umrą śmiercią mniej więcej naturalną. Znalazłem się w gronie szczęśliwców i oto miałem swoje pierwsze własne stworzonko, któremu raz w tygodniu zmieniałem w akwarium posłanie, czyli wióry wyciągnięte z porzuconych na zapleczu sklepu z gospodarstwem domowym pudełek. Chomik w dzień spał, w nocy nieustannie próbował wydostać się z akwarium, a wypuszczany od czasu do czasu na przebieżkę po mieszkaniu – przegryzał kable i walił kupy za meblami. Aha, w dodatku był albinosem, czyli miał czerwone oczka i śnieżną sierść. I żółte zębiszcza. I wole. I mikry łysy ogonek. I lubiłem go bardzo. Może dlatego, że byłem pewien, że i on mnie lubi.
Drugie wydarzenie to obowiązkowa lektura „Sposobu na Alcybiadesa” Niziurskiego i jej reperkusje. Pani od polskiego, której córka Jaga chodziła do tej samej szkoły, budziła respekt, bo skoro córka to Jaga, więc matka na pewno Baba. Mieliśmy się na baczności i staraliśmy się z nią zbytnio nie zadzierać, choć nie było łatwo, bo była wymagająca. Nie tak jak jędza od matmy, ale jednak. Kazała napisać z dnia na dzień (tak, tak, a soboty to nie były wcale dni wolne od nauki, dinozaury podchodziły wieczorami zgłodniałe pod osiedla, a władza plemienna triumfalnie ogłaszała, że wkrótce zlikwiduje permanentny deficyt papieru toaletowego, jednak nic nie mówiła o zlikwidowaniu innych permanentnych braków) wypracowanie na co najmniej 3 strony zeszytu w jedną linię z marginesem 2 cm pod tytułem „Zemsta Szekspira – czy Ciamcia i inni wyjdą na ludzi?”. Napisałem na 6 stron, czasami nawet ignorując margines. Ślepy traf zdarzył, że następnego dnia zostałem wytypowany do głośnego odczytania pracy w klasie. Czym dłużej czytałem, tym bardziej twarz pani Baby robiła się czerwona. Nie wiedziałem, o co chodzi. Pozwoliła wybrzmieć ostatniej kropce (z interpunkcją nie miałem kłopotów), zerwała się gwałtownie od biurka i niemal wyrwała mi zeszyt z rąk. Sytuacja była nerwowa. Okazało się, że zostałem podejrzany o plagiat. Bo pisałem językiem Niziurskiego, podchwyciłem jego styl. Pani Baba wertowała „Sposób na Alcybiadesa”, za wszelką cenę chcąc znaleźć fragment, który ponoć przepisałem żywcem z powieści. Oczywiście nie znalazła, dostałem piątkę (było to czasy obowiązywania skali od 2 do 5) , zostałem przeproszony, a na koniec pochwalony przed klasą za wyjątkowe uzdolnienia. Na przerwie pobili mnie za to dwaj drugoroczniacy, bo nie lubili tych chwalonych i dbali o zachowanie równowagi w przyrodzie.

Dziś jest obchodzony Światowy Dzień Książki. Przez domniemanie chodzi przede wszystkim o książkę literacką, bo celem święta jest promowanie czytelnictwa. Data nieprzypadkowa, bo jak dowiaduję się ze źródeł dobrze poinformowanych, 23 kwietnia zmarli Cervantes i Szekspir (choć Anglik według kalendarza juliańskiego, a Hiszpan według gregoriańskiego, niezła manipulacja). Cóż, nikt nie jest wieczny, nawet takie tuzy. No i wielu ma dziś coś do powiedzenia na temat książek. Mam i ja. Od tej piątej klasy piszę o książkach, których niemal nikt poza mną nie czyta. Robię tak do dziś, co może świadczyć o pewnym niedorozwoju przysadki. Jeśli mi ktoś zarzuci to schorzenie, z pokorą głowę pochylę i w pierś się uderzę.
I tak w ten Światowy Dzień Książki myślę sobie, czy nie lepiej byłoby jednak hodować chomiki, które może zbyt mądre nie są, ale nie zmuszają do nadmiernego wysiłku. Chomik w dzień śpi, w nocy hasa, wole napycha i daje się lubić. I nikt niczego więcej się po nim nie spodziewa. Chomik zatem nie może rozczarować. Oj, gdybym o tym wiedział, kiedy byłem w piątej klasie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz