Episode III
Misja dobiegała końca. To było moje ostatnie mińskie popołudnie. Deszcz siąpił coraz przykrzej, gołe brzózki na nim mokły, nie mając już czym przysłonić kibici, wiatr zacinał. Jechałem z Miszą i Starsziną po rzeczy do hotelu, już było blisko, gdy nagle samara (wersja nieeksportowa, przypomnę) zarzęziła, zachrobotała i wydała jeszcze kilka azjatyckich raczej odgłosów (mam na myśli oczywiście fakt kulturowy, że Japończycy w zgodzie z uzusem bardzo głośno wciągają makaron ryżowy), a potem nieodwołalnie stanęła. Z wycieraczkami włącznie. Na środku jakiegoś prospektu. Starszina nawet nie próbował kopać w koło, po stoicku porzucił zmartwiałą samarę na środku – choć trudno mieć pewność co do środka, bo wokół przestrzenie były wielkie, a i zmrok zaczął błyskawicznie zapadać. Na piechotę dobiliśmy do hotelu, zabrałem bagaż. Kolacji oczywiście nie mogliśmy zjeść, bo dezynsekcja trwała w najlepsze. Karaczany górą!
Jakoś trzeba było sobie poradzić. Pieszkom ruszyliśmy ku miastu (przypomnę – hotel był na peryferiach). Idziemy, idziemy, na azymut, bo o prowadzącej łunie stolicy trudno mówić. Ciemno, zimno, mokro. Ot, Zabuże. Idziemy z uporem, głód gra w kiszkach marsza, torba podróżna ciąży coraz bardziej, wokół żywego ducha (co może akurat było zjawiskiem pożądanym tymczasowo). Wreszcie gdzieś w oddali zamajaczyło nieśmiałe światełko – jak z chatynki Babci Jadwisi. Mobilizacja. Wielbłądy dostrzegłszy oazę! Krowy na widok dojarki z wiadrem!!! Koty na zapach kocimiętki…
Już blisko, zwalniamy kroku. Misza czujny. Gestem zatrzymuje. Lustruje, sam niewidoczny z mroku. Szeptem: idźcie za mną, do mnie: nic nie mów, tylko się uśmiechaj, gadał będę ja.
Wkroczyliśmy w krąg światła (żarówka bez klosza na pałąku, góra sześćdziesiątka). Murowany pawilonik, taki w sam raz dla drobnych usług pomieszczenia. Nad drzwiami blaszana tabliczka obwieszcza „Beгac” (dla mniej biegłych popis translacji: Vegas). Pięknie. Tylko dlaczego w tę paskudną porę pod drzwiami Vegas stoi dwóch kombatantów z Afganistanu, fachowo w rozkroku, moro z demobilu? Misza zagadał płynnie w miejscowym, taki wywiad malutki, poczynił uzgodnienia, uzyskał konsensus i dostał list żelazny.
Mówi do mnie: wchodzimy, po dolarze od głowy. Ja: nic nie mówię, bom karny, oczy moje mówią w dwójnasób. Ale co robić, trzy dolce wyciągam, Misza je daje kombatantom (pomyślałem, rozstając się z Waszyngtonami, że w Ameryce kombatanci też do najbogatszych nie należą). Ci drzwi przed nami bez pospiechu otwierają. I co widzę? Bo spodziewałem się po zabiletowaniu jakiegoś sezamu Alladyna, jakichś ogrodów Semiramidy, co najmniej kopii Biblioteki Aleksandryjskiej w skali 1 do 100. A tu… garmażerka. Lada chłodnicza jak się patrzy, dziewuszka w fartuszku poliestrowym oczkiem strzela, świetlóweczka raźno uwypukla walory konsumpcyjne bulw salcesonu i kich pasztetowej, plastrów czegoś faszerowanego bez szczegółowej identyfikacji; obok zalegają jakieś pierogi (ruskie?), kluski z dziurką (pewnie nie śląskie), galaretka vel meduza w miseczce (musi frutti di mare), a nawet inne równie pożywne organy w tonacjach szarawo-burawych.
No, nie tego szukaliśmy, myślę. Już chciałem odwrócić się na pięcie i, niepomny ostrzeżeń, zażądać od kombatantów zwrotu kasy, ale Misza mruga konfidencjonalnie do dziewuszki, a ta odsuwa perkalową kotarę, która skrywała kolejną parę drzwi. I znów po dolarze od łebka. Dolary mam tylko ja. Sześć dolców, żeby wejść. Cóż, w końcu jestem bogatym inwestorem. A głód potężnieje.
Wreszcie jesteśmy całkiem w środku. Środek to coś w rodzaju klubokawiarni – sześć, siedem stolików, kwadratowe na nogach z giętych rurek, takież krzesełka, klasycznie, po cztery, na stoliczkach białoruskie bieżniki (promocja sztuki ludowej, stąd klubo-), wazonik z zielskiem powstałym w procesie destylacyjnym ropy naftowej. Swojsko niebywale. Króluje kontuar, za nim króluje szef/barman/kucharz (twarz jakby znajoma, skrzyżowanie Zgredka ze Szrekiem – tu ukłon w stronę młodszej publiki, o którą też zadbać należy), za nim króluje półka z trunkami, by o Kristalu nie wspomnieć.
Przy stolikach siedzą… kopie (dziś wypadałoby rzec: klony, ale akcja toczy się przed początkiem oszałamiającej kariery Dolly) diewoczki z garmażerki. Tylko bez poliestrowych fartuszków i z mocniejszym makijażem. Po dwie, po trzy przy stoliku, pociągają ze szklaneczek przez rureczki, szeptem konwersują i co i rusz chichotliwie usteczka przysłaniają.
My jedyni faceci (no, Starszina taki na trzy czwarte, czemuś wypłoszony). Nie licząc kombatantów i szefa. Siadamy przy jedynym wolnym stoliku, Misza udaje się do kontuaru w celu uzgodnienia możliwego menu. Rozmowa jest krótka, Vegas oszczędza klientom rozterek. Wybór jak u Forda w 1912. Na ciepło mogą być szaszłyki. A co tam, niech będą szaszłyki, pozwólmy sobie na odrobinę szaleństwa.
Szef z uśmiechem (dlaczego wydał mi się obleśny, ten uśmiech?) znika za kotarką z nanizanych koralików (ten to by kiedyś w Afryce zrobił furorę). My czekamy przy stoliczku. Diewoczki też jakby czekały. My cicho, one chichotliwie. W powietrzu coraz więcej elektryczności i zapachu schnących ubrań. Przelatuje zdezorientowana mucha. Misza podenerwowany, noga podryguje pod stoliczkiem. W końcu koraliki zaszeleściły powtórnie i szef powrócił, trzymając w ręce trzy plastikowe tacki. Takie same widziałem w scenach stołówkowych w „Ucieczce z Alcatraz”, model ulubiony przez Eastwooda.
W jednej przegródce rzeczony szaszłyk (wystaje), w drugiej tłuczone ziemniaki, w trzeciej frytki, w czwartej chyba brukiew, bo na nic innego to nie wyglądało. Szaszłyki to też promocja białoruskiego rękodzieła – na ostrugane z kory koślawe patyczki nadziane szarawe żylaste strzępki, poprzedzielane połówkami przypieczonej cebuli. Jako bogaty inwestor powinienem interweniować u szefa (czy także szefa kuchni?), jednak Misza konspiracyjnie wyszeptał: zachowujmy się normalnie, po prostu jedzmy. Jedzmy? Ale co? Tę szczurzynę? No kartofle z frytkami, odparł. I dał przykład. Za nim Starszina. Cóż było robić – ja także.
Jemy te płody ziemi białoruskiej, a czym bardziej z tacek ubywa, tym natarczywiej krasawice się nam przypatrują. Tak głupio barabole wcinać, gdy kilkanaście par oczu cię świdruje. Plus szef za kontuarem, łasy pewnie na komplementy. Uporaliśmy się z obiadem, szaszłyki rozbabraliśmy, żeby wyglądały na używane, czas się zbierać. Misza do kontuaru, żeby uiścić, a szef zaskoczony, że już, że tak szybko, czyżby nie smakowało, czy czegoś nam nie potrzeba na pewno…? I znacząco zezuje ku diewoczkom. Misza jednak nadzwyczajną asertywnością się wykazał, uiścił, pożegnał się i pociągnął nas, mnie i Starszinę, do wyjścia, którego strzegli kombatanci. Też byli zdziwieni, tak jakoś boleśnie. Tym bardziej opuściliśmy gościnny przybytek. I tylko pozostał mi w głowie na zawsze ten obraz diewoczek, które tak bardzo, tak bardzo czekały na bogatego inwestora (et consortes ewentualnie), a pozostały im tylko tacki z rozgrzebanymi szaszłykami. Życie w klubokawiarni to nie jest bajka. Tak trudno tam zapoznać inteligentnego, wykształconego, kulturalnego i w dodatku innostranca. Ech...
Cóż, jakoś dotarliśmy na dworzec, jakoś zapakowaliśmy się do pociągu (wagony rodzime, to pierwszy i ostatni raz, gdy uśmiechnąłem się spontanicznie i szczerze na widok literek PKP), jakoś dojechaliśmy do granicy (a tam psów ujadanie, kipisz dookolny, przerażony Misza przepakowujący do mojej torby butelki na użytek własny, ale pozaprawny), jakoś mir domowy naszego przedziału ustrzegł nas przed bliskimi spotkaniami z ludźmi pozbawionymi poczucia humoru, jakoś dojechaliśmy nad ranem do Warszawy, jakoś spojrzałem na przymglony (na szczęście) Pałac Kultury o Nauce nie wspominając, jakoś się tak poczułem, no jak w domu. Po długiej i niebezpiecznej włóczędze.
Mission was over.
Po co ta cała opowieść?
No chyba w zastępstwie. Białoruś to miejsce na ziemi niby niepozorne, nieodległe, a jednak bardzo specjalne. Wiem o tym ja, wiecie teraz Wy, wie oczywiście Natalka Babina. Bohaterka jej „Miasta ryb”, Ałka Anatoljewna Babylowa, mieszkanka nadbużańskich Dobratycz, pięćdziesięcioletnia schłopiała historyczka, utykająca na prawą nogę, była narkomanka, alkoholiczka, także zabójczyni, mimo to kobieta do rany przyłóż, szczerze kochająca babcię swą Makrynię (która końca powieści nie dożywa), kochająca niebezkrytycznie siostrę swą bliźniaczkę Uljankę Barysiewicz (zawołaną działaczkę opozycji politycznej), kochająca beznadziejnie szkolnego kolegę, a nie lubiąca byłego męża, a już bardzo, bardzo nie lubiąca gangstera Kukala – ta Ałka ma dar – podróżuje poprzez nory w czasie. Nory w czasie znamy dobrze, Alicja od Lewisa zwłaszcza. Nory łączą wiek XXI i wiek XVII. Nory są po to, by ułatwić znalezienie skarbu. Skarb zostaje znaleziony, sprawiedliwie podzielony, poprawnie wykorzystany. Na Białorusi wiele się dzieje. I śmiesznie, i strasznie. Jak to w życiu. Więcej już nie powiem, bo do księgi aforyzmów jeszcze trafię.
Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010
 |
Mai gieroje |