WSTĘP
Milczenie obrosło tak wielką liczbą związków
frazeologicznych, a znaczna ich większość nosi cechy związków stałych, że
jakakolwiek próba przytoczenia choćby tych najbardziej reprezentatywnych z góry
skazana jest na porażkę. Bo pomiędzy skrajnymi, co jak zajadłe bieguny jednoimienne
odepchnięte, zatem pomiędzy quasibiblijnym i o fenickiej zaiste proweniencji „Milczenie jest złotem, a nie miedzią brzęczącą”
a grubiańskim i nader potocznym, choć i odrobinę familiarnym „Milcz, albo mordę skuję” rozciąga się
niezgłębiony praocean milczenia wraz z tym, co się do niego przyczepiło,
przylgnęło, przykleiło albo za gardło z impetem chwyciło i puścić nie chce, co
milczenie jeszcze bardziej milczącym czyni. Czy z tej pranicznej zupy narodzić się
może coś intrygującego? Poza, rzecz jasna, tymi cokolwiek zapoznanymi
artefaktami, co cichaczem onegdaj wypełzły na brzeg idyllicznej dzisiaj wysepki
z wulkanu zrodzonej na samym środku bezkresu, do których z pełnym przekonaniem
zaliczyć można frazę „Bo gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie
wilczy” z pominięciem reszty stanzy, zbędnej z punktu widzenia naszego
rozumowania?
ROZWINIĘCIE
Milczenie towarzyszy cierpliwości, cnoty to dwie są, co gdy
w zgodzie stoją, o co zgoła nietrudno, to power obie przeogromny gromadzą,
feeryczną eksplozją od czasu do czasu owocujący. Dlategom milczał, nieświadom,
że jest powód, a raczej - że będzie. Nieświadom, powtarzam, zatem w szeregi
profetów chyżo pomknąć nie mogę, by fałszerstwa świadomego tym razem nie
popełnić. A powód ten prozaiczny, albowiem poetycki zupełnie inne obsługiwałby
rejony, dorożkarskimi można byłoby je nazwać. Cenię waszą cierpliwość, jak wy
moje milczenie, ale na próbę jej wystawiać nie zamierzam, bo o braku ufności
mogłoby to świadczyć. A zatem do eksplikacji zmierzam: otóż donieść pragnę, że
po pomyślnym przebrnięciu przez eliminacje znalazłem się w elitarnym gronie
osób płci niezrównoważonej (liczba, a wręcz cyfra nieparzysta), które staną w
szranki, by zdobyć laur główny (są i poboczne, jednak mniej pożądane) w
Ogólnopolskim Konkursie Oratorskim „Mistrz perswazji”. To po tom właśnie milczał,
aby zasób słów mało lub wcale nieużywanych zgromadzić, aby zrobić odpowiedni
zapas fraz zaskakujących, bo paradoksalnych, by zapełnić magazyny odpowiednimi
gestami, intonacjami i ocieplającymi wizerunek, a możliwymi nawet dla niepobłażliwych
do wybaczenia lapsusami. Milczałem, bom oręż gromadził. A teraz, gdy już
proporce nade mną łopoczą, gdy już surmy do wymarszu wzywają, a bitewny zgiełk zda
się grać w uszach, teraz właśnie milczenie przerwać mogę, co niniejszym czynię.
I aby pracę kronikarzom ułatwić, by apokryfy, które niechybnie powstaną, miały słabe
bo słabe, jednak jakiekolwiek w faktach oparcie, tłumaczę (i redaguję zarazem,
bo jak nie ja, to kto za mnie uczyni, no kto?). Zatem drogę do triumfu
otworzyła mi oracja na zadany temat stworzona, w zadane ramy organizacyjne
ujęta. Jej tekst, który w jakimkolwiek stopniu nawiązywać miał do jednego z tysiąca
czterystu osiemdziesięciu trzech cytatów z „Wesela” (Wyspiański S., 1869-1907,
krakowianin alias krakus, czwarty wieszcz, ale to informacja nieoficjalna) – „Pan
jest taki, a ja taki”, osoby wytrwałe, którym nadludzkich wysiłkiem woli udało
się dotrzeć aż do tego wielokrotnie złożonego zdania (zdanie nadrzędne, zdania
podrzędne i zdania wtrącone) bez jednoznacznego wyrażenia grubiańskiej i nader
potocznej groźby, acz nieodmiennie z familiarną nutą, niechybnie…
ZAKOŃCZENIE
…polecam, z ambiwalencją wszelako.
* * *
Drodzy moi,
gdybym niespodziewanie
zapytał przypadkowego przechodnia o to, jak powinniśmy, my ludzie, się różnić,
to po pierwsze zapewne zostałbym obrzucony spojrzeniem pełnym wyrzutu, a
zarazem politowania. Po wtóre zaś, głowę kładę, usłyszałbym: pięknie,
oczywiście, że pięknie. Ten banał, ten politycznie poprawny wytrych umysłowy,
to relanium forte dla skarlałego współczesnego sumienia, jak zaraza
rozpowszechnił się ostatnimi czasy, jak chwast zjadliwy, co powoduje
nieuniknione jałowienie gleby. Bo zastanówmy się, cóż to piękne różnienie się
może oznaczać. Czy różnice to takie zwiewne obłoczki, nad którymi wymachują skrzydełkami
pulchne putta? A może je przyrównać do toskańskiego duktu, wijącego się pośród
cyprysowych gajów i pól kwitnącej lawendy? Piękne!? Ciarki po krzyżu
przechodzą, gdy te kiczowate obrazy przed oczy przywołuję.
Nie, nie i po wielokroć
jeszcze: nie, zakrzyknę. I nie jest to li tylko kwestia gustu, bo gdyby tak
było, to dyskusja stałaby się czcza i bezprzedmiotowa. To kwestia zasad. A
właściwie jednej zasady. I zawczasu ostudzić pragnę zbyt gorące głowy - niechże nie powstanie fantasmagoryczne
wyobrażenie, że zasada ta jest jedna i jak aksjomat niepodważalna tylko
dlatego, że jej właśnie, a nie żadnej innej hołduję. Tego, kto by tak pomyślał,
przyrównać mógłbym do zagubionego w podziemiach poszukiwacza skarbów, któremu
drogę oświetla jeno licha karbidowa lampka. Jej nikły płomyk pełga i filuje, a za
chwil parę zgaśnie, pozostawiając pod powiekami nieszczęśnika wspomnienie światła
i… świata.
Jakże zatem różnić się
powinniśmy, o ile w ogóle, bo do tej pory pomijaliśmy tę fundamentalną kwestię?
Rzecz oczywiście nie w tym, czy paletko na prawą, czy też na lewą stronę w
jesienne ranki zapinamy. Nie bez kozery przywołuję ten staroświecki przykład.
Współczesne technologie coraz częściej w imię rozwoju oferują rozwiązania,
które ujednolicają.
Nikt wprawdzie głośno nie mówi, że sedno tkwi w dążeniu do powiększania rynków
zbytu przy jednoczesnym ograniczeniu kosztów wytworzenia. Na sztandarach handlowców
wypisane jest groźne, choć enigmatyczne hasło: Homogenizujmy! Niech nas nie
zwiedzie to, że użyli atramentu sympatycznego, ani to, że stworzyli palimpsest,
na którego wierzchu czytamy z wypiekami: wolność, równość i bogactwo. Wbrew nim
różnijmy się żarliwie i bezbrzeżnie. I to jest ta prymarna zasada. Różnijmy się
jak wczorajsza jajecznica z kiełbasą i polenta z piemonckimi truflami, jak brabancka
frywolitka i frottowy śliniak. Różnijmy się bez żalu, bez wyrzutów sumienia,
bez moralnego kaca, odważnie i niepoprawnie. Bądźmy odmienni do bólu i odporni
na urawniłowkę, postulowaną przez proroków ery powszechnej konsumpcji. Dajmy im…
prztyczka w nos. Co najmniej. Różnijmy się! Nie polezie orzeł w gówna! – to
hasło z naszego sztandaru! Śmiało unieśmy go w górę!
Epilog pozakonkursowy
Uff, potrzebna chyba oliwa na te gargantuicznie
wzburzone fale emocji. Pacem, pacem in terris, panowie i panie. Do serc, wszak niemal
jednakich, przyjąć raczcie poniższą mitygującą cytatę :
Słońce
spuściło głowę, obłok zasunęło
I raz ciepłym powiewem westchnąwszy,
usnęło.