Jeśli jesteś niekompetentny, nie możesz wiedzieć, że jesteś niekompetentny. Umiejętności, których potrzebujesz, by wyprodukować dobrą odpowiedź, są tymi samymi umiejętnościami, których potrzebujesz, by rozpoznać, czy rzeczywiście jest dobra.


David Dunning, profesor psychologii na Uniwersytecie Michigan


Jedną z bolesnych rzeczy w naszych czasach jest to, że ci, którzy czują się pewnie, są głupi, a ci, którzy mają jakąkolwiek wyobraźnię i zrozumienie, są przepełnieni wątpliwościami i niezdecydowaniem.

Bertrand Russell, brytyjski filozof


Ignorancja częściej jest przyczyną pewności siebie niż wiedza.

Charles Darwin, brytyjski przyrodnik

W czasach, gdy wiele mówi się o zespołach czy syndromach (ostatnio w nader dosadnych słowach), warto przypomnieć też o efekcie Dunninga-Krugera. Jednak człowiek to istota ze wszech miar ułomna. A niektórzy są nawet ułomniejsi.


29.11.11

Tempus fugit, rzekł i palec swój wzniósł ku górze…

Jakże dumni jesteśmy, kiedy podkreśla się naszą przynależność do kultury śródziemnomorskiej. I choć czasami wiry historii sprawiały, że środek ciężkości niebezpiecznie oddalał się od helleńskiej i romańskiej krynicy w kierunku wschodnich stepów, to jednak przyciąganie południa okazywało się w dwójnasób silniejsze, bo w parze z zachodem zawsze postrzegane było. Północ natomiast nieodmiennie rezerwowaliśmy dla białych niedźwiedzi i duchów.

Włosi chyba nigdy nam znacząco nie podpadli. Nawet podczas wojny. Jak Monte Cassino - to przecież Niemcy, jak Warszawa – to Giuseppe, a Franek Dolas to bordello. Później fiat, choćby i malutki. I Juventus z Bońkiem.

A ten język, taki śpiewny pełnym głosem. Ile to bajecznych w nim słów, których znaczenia nawet nie staramy się dociec, bo tak brzmią, że nam już więcej nic nie potrzeba. Scirocco, catenaccio, travicello, piaggio, tabucchi…

Tak po prawdzie, Tabucchi to Antonio, autor „Il tempo invecchia fretta” (gdybym nie musiał, to nawet nie próbowałbym przytaczać polskiej wersji: „Czas szybko się starzeje”). Poznałem Antonia. Chyba to było na lotnisku w Rzymie. Ja wracałem do domu, on miał lecieć do Lizbony. Jak to się zdarza, personel naziemny akurat ogłosił strajk, na szczęście terminowy, zatem wszystkie loty zostały wstrzymane. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i bez nadmiernych strat doczekać chwili, kiedy będzie dane kontynuować podróż do zamierzonej destynacji. Znalazłem miejsce w poczekalni, umościłem się w plastikowym foteliku, nogi wsparłem na torbie podróżnej i zająłem się obserwacją. Uznałem, że nawet w tych mało sprzyjających okolicznościach mogę dowiedzieć się czegoś interesującego o kraju i ludziach. Część pasażerów drzemała, część przechadzała się nerwowo, jedni popijali kawę z papierowych kubków, inni z determinacją dłubali w swoich telefonach komórkowych bądź laptopach (i innych ich odmianach). To mnie zbytnio nie interesowało. Ale siedzący obok mnie mężczyzna, już raczej w sile wieku, o budzącej zaufanie aparycji, ubrany raczej konserwatywnie, w oprawnych w drucik okularach na nosie, przygryzając wąsa, wytrwale coś notował – w sposób jak najbardziej konwencjonalny. Długopisem na papierze. I to mnie zaintrygowało.

Pod byle pretekstem zagadałem do niego. Mógł się zezłościć, mógł coś odburknąć i powrócić do swojego skrobania. Mógł, ale tego nie zrobił. Gdy dowiedział się w dodatku, skąd pochodzę, oko mu błysnęło. Zaczęliśmy niespieszną rozmowę, mieliśmy wszak czas. To był Antonio Tabucchi. Powiedział mi, że właśnie pracuje nad kolejną książką. Że będzie to zbiór opowieści o przemijaniu, pamięci i zapomnieniu. I że chce, żeby ich akcja toczyła się w przeróżnych miejscach w Europie. Żeby pokazywały, jak historia ludzi wynosi i jak ich odsuwa. I spytał, czy może znam jakąś tego typu opowieść z własnego życia. Zastanowiłem się. Tak, znam. I opowiedziałem mu.
* * *
Ten chłopak mieszkał w moim bloku. Pochodził z biednej rodziny. Jego matka handlowała kwiatami i jakimiś warzywami z działki. Jego ojca niemal nie pamiętam. On zaś był chory. Miał krzywe kości. Wszystko, co pozostało w mojej pamięci, a co się z nim kojarzy, kojarzy się także z latem, z wakacjami. Gdy robiło się ciepło, wychodził powoli z domu i siadał na podwórkowej ławce, wystawiając krzywe nogi ku słońcu, chłonąc witaminę D. Nie kolegowaliśmy się z nim zbytnio. Był inny, mniej sprawny, nie grał w piłkę. Siadał na tej ławce, dostawał od matki słonecznika, albo torbę wiśni czy gotowanego bobu – i tak trwał sam chyba bez przerwy aż do zachodu słońca. W pochmurne dni nie widywaliśmy go wcale.

Lata mijały, dorośliśmy, wyprowadziliśmy się, straciliśmy z oczu. W kraju zmienił się ustrój. Przyszły nowe czasy. Pewnego razu zobaczyłem go w telewizji. Chłopaka z krzywymi kośćmi. Poznałem go z trudem. Nosił czerwone szelki. Był jednym z pierwszych maklerów giełdowych. A wtedy makler to był symbol przemian. Nie wiem, jakimi drogami doszedł do tego zawodu. Ale udało mu się. Udzielał wywiadów, tłumaczył, na czym polega jego praca, co to rynek kapitałowy, akcje, hossa i bessa. Był kimś. Dumnie zatykał kciuk za czerwoną szelkę. Krzywe kości chyba mu się wyprostowały. Ale krótko trwała jego hossa. Pojawiła się pierwsza giełdowa afera, w gazecie wyczytałem jego nazwisko wśród tych, którzy ponoć byli zamieszani w jakieś machlojki, że niejawne informacje, nieuczciwe zakupy czy sprzedaże. I że giełda młoda, uczy się, ale dla spekulantów na niej miejsca nie ma. I został wyrzucony z pracy z wilczym biletem. Czy on sam kombinował, czy też kombinował kto inny, a z niego uczyniono kozła ofiarnego – nie wiem. Wiem, że kilka lat później, w lecie, przechodziłem obok bloku, w którym spędziłem lata chłopięce. Na podwórkowej ławce siedział siedział przygarbiony mężczyzna, nogi miał wyciągnięte przed siebie, skubał pestki słonecznika. Było pochmurno i chłodno.
* * *
Kończyłem opowieść, gdy przez lotniskowe głośniki obwieszczono, że strajk właśnie dobiegł końca, loty zostają wznowione, a pasażerowie lecący do Warszawy proszeni do wejścia 9. Antonio uścisnął mi rękę, podziękował i życzył miłego lotu. Chwyciłem torbę i w dobrym humorze skierowałem się do odpowiedniej bramki.  Pomyślałem, że kto wie, może Tabucchi wykorzysta moją opowieść. Coś ujmie, coś doda, przerobi, ale sama osnowa pozostanie. To będzie mój wkład we włoską literaturę. I wkład chłopaka z krzywymi kośćmi.

Cóż, płonna to była nadzieja. Tabucchi spotkał też Piesiewicza i to jego opowieść bardziej mu się spodobała. Piesiewicz wtedy jeszcze nie był senatorem, był tylko prostym prawnikiem i scenarzystą. Jednak był bliżej wielkiej historii. 

Dziewięć jest opowieści w zbiorku „Czas szybko się starzeje”.  Wydaje mi się, że powstawały na różnych lotniskach. W wielu miastach Europy. Wszak kultura europejska wiele zawdzięcza nie tylko swoim śródziemnomorskim korzeniom, ale także podróży. Wartości kulturowe peregrynowały wraz z podróżnymi, znajdując sobie coraz to nowe siedliska. Wartości dzięki podróży zyskiwały dynamikę. Dynamika prowokowała przemiany. Przemiany rodziły nowe wartości. To jest dowód na to, że historia kołem się toczy.  c.b.d.u.

Antonio Tabucchi, Czas szybko się starzeje, Czytelnik 2010

25.11.11

Niedawno, w nieodległej galaktyce. Eps. 3 et finito!

Episode III

Misja dobiegała końca. To było moje ostatnie mińskie popołudnie. Deszcz siąpił coraz przykrzej, gołe brzózki na nim mokły, nie mając już czym przysłonić kibici, wiatr zacinał. Jechałem z Miszą i Starsziną po rzeczy do hotelu, już było blisko, gdy nagle samara (wersja nieeksportowa, przypomnę) zarzęziła, zachrobotała i wydała jeszcze kilka azjatyckich raczej odgłosów (mam na myśli oczywiście fakt kulturowy, że Japończycy w zgodzie z uzusem bardzo głośno wciągają makaron ryżowy), a potem nieodwołalnie stanęła.  Z wycieraczkami włącznie. Na środku jakiegoś prospektu. Starszina nawet nie próbował kopać w koło, po stoicku porzucił zmartwiałą samarę na środku – choć trudno mieć pewność co do środka, bo wokół przestrzenie były wielkie, a i zmrok zaczął błyskawicznie zapadać. Na piechotę dobiliśmy do hotelu, zabrałem bagaż. Kolacji oczywiście nie mogliśmy zjeść, bo dezynsekcja trwała w najlepsze. Karaczany górą!

Jakoś trzeba było sobie poradzić. Pieszkom ruszyliśmy ku miastu (przypomnę – hotel był na peryferiach). Idziemy, idziemy, na azymut, bo o prowadzącej łunie stolicy trudno mówić. Ciemno, zimno, mokro. Ot, Zabuże. Idziemy z uporem, głód gra w kiszkach marsza, torba podróżna ciąży coraz bardziej, wokół żywego ducha (co może akurat było zjawiskiem pożądanym tymczasowo). Wreszcie gdzieś w oddali zamajaczyło nieśmiałe światełko – jak z chatynki Babci Jadwisi. Mobilizacja. Wielbłądy dostrzegłszy oazę! Krowy na widok dojarki z wiadrem!!! Koty na zapach kocimiętki…

Już blisko, zwalniamy kroku. Misza czujny. Gestem zatrzymuje. Lustruje, sam niewidoczny z mroku. Szeptem: idźcie za mną, do mnie: nic nie mów, tylko się uśmiechaj, gadał będę ja.

Wkroczyliśmy w krąg światła (żarówka bez klosza na pałąku, góra sześćdziesiątka). Murowany pawilonik, taki w sam raz dla drobnych usług pomieszczenia. Nad drzwiami blaszana tabliczka obwieszcza „Beгac” (dla mniej biegłych popis translacji: Vegas). Pięknie. Tylko dlaczego w tę paskudną porę pod drzwiami Vegas stoi dwóch kombatantów z Afganistanu, fachowo w rozkroku, moro z demobilu? Misza zagadał płynnie w miejscowym, taki wywiad malutki, poczynił uzgodnienia, uzyskał konsensus i dostał list żelazny.

Mówi do mnie: wchodzimy, po dolarze od głowy. Ja: nic nie mówię, bom karny, oczy moje mówią w dwójnasób. Ale co robić, trzy dolce wyciągam, Misza je daje kombatantom (pomyślałem, rozstając się z Waszyngtonami, że w Ameryce kombatanci też do najbogatszych nie należą). Ci drzwi przed nami bez pospiechu otwierają. I co widzę? Bo spodziewałem się po zabiletowaniu jakiegoś sezamu Alladyna, jakichś ogrodów Semiramidy, co najmniej kopii Biblioteki Aleksandryjskiej w skali 1 do 100. A tu… garmażerka. Lada chłodnicza jak się patrzy, dziewuszka w fartuszku poliestrowym oczkiem strzela, świetlóweczka raźno uwypukla walory konsumpcyjne bulw salcesonu i kich pasztetowej, plastrów czegoś faszerowanego bez szczegółowej identyfikacji; obok zalegają jakieś pierogi (ruskie?), kluski z dziurką (pewnie nie śląskie), galaretka vel meduza w miseczce (musi frutti di mare), a nawet inne równie pożywne organy w tonacjach szarawo-burawych. 

No, nie tego szukaliśmy, myślę. Już chciałem odwrócić się na pięcie i, niepomny ostrzeżeń, zażądać od kombatantów zwrotu kasy, ale Misza mruga konfidencjonalnie do dziewuszki, a ta odsuwa perkalową kotarę, która skrywała kolejną parę drzwi. I znów po dolarze od łebka. Dolary mam tylko ja. Sześć dolców, żeby wejść. Cóż, w końcu jestem bogatym inwestorem. A głód potężnieje.

Wreszcie jesteśmy całkiem w środku. Środek to coś w rodzaju klubokawiarni – sześć, siedem stolików, kwadratowe na nogach z giętych rurek, takież krzesełka, klasycznie, po cztery, na stoliczkach białoruskie bieżniki (promocja sztuki ludowej, stąd klubo-), wazonik z zielskiem powstałym w procesie destylacyjnym ropy naftowej. Swojsko niebywale. Króluje kontuar, za nim króluje szef/barman/kucharz (twarz jakby znajoma, skrzyżowanie Zgredka ze Szrekiem – tu ukłon w stronę młodszej publiki, o którą też zadbać należy), za nim króluje półka z trunkami, by o Kristalu nie wspomnieć.

Przy stolikach siedzą… kopie (dziś wypadałoby rzec: klony, ale akcja toczy się przed początkiem oszałamiającej kariery Dolly) diewoczki z garmażerki. Tylko bez poliestrowych fartuszków i z mocniejszym makijażem. Po dwie, po trzy przy stoliku, pociągają ze szklaneczek przez rureczki, szeptem konwersują i co i rusz chichotliwie usteczka przysłaniają.

My jedyni faceci (no, Starszina taki na trzy czwarte, czemuś wypłoszony). Nie licząc kombatantów i szefa. Siadamy przy jedynym wolnym stoliku, Misza udaje się do kontuaru w celu uzgodnienia możliwego menu. Rozmowa jest krótka, Vegas oszczędza klientom rozterek. Wybór jak u Forda w 1912. Na ciepło mogą być szaszłyki.  A co tam, niech będą szaszłyki, pozwólmy sobie na odrobinę szaleństwa.

Szef z uśmiechem (dlaczego wydał mi się obleśny, ten uśmiech?) znika za kotarką z nanizanych koralików (ten to by kiedyś w Afryce zrobił furorę). My czekamy przy stoliczku. Diewoczki też jakby czekały. My cicho, one chichotliwie. W powietrzu coraz więcej elektryczności i zapachu schnących ubrań. Przelatuje zdezorientowana mucha. Misza podenerwowany, noga podryguje pod stoliczkiem. W końcu koraliki zaszeleściły powtórnie i szef powrócił, trzymając w ręce trzy plastikowe tacki. Takie same widziałem w scenach stołówkowych w „Ucieczce z Alcatraz”, model ulubiony przez Eastwooda.

W jednej przegródce rzeczony szaszłyk (wystaje), w drugiej tłuczone ziemniaki, w trzeciej frytki, w czwartej chyba brukiew, bo na nic innego to nie wyglądało. Szaszłyki to też promocja białoruskiego rękodzieła – na ostrugane z kory koślawe patyczki nadziane szarawe żylaste strzępki, poprzedzielane połówkami przypieczonej cebuli. Jako bogaty inwestor powinienem interweniować u szefa (czy także szefa kuchni?), jednak Misza konspiracyjnie wyszeptał: zachowujmy się normalnie, po prostu jedzmy. Jedzmy? Ale co? Tę szczurzynę? No kartofle z frytkami, odparł. I dał przykład. Za nim Starszina. Cóż było robić – ja także.

Jemy te płody ziemi białoruskiej, a czym bardziej z tacek ubywa, tym natarczywiej krasawice się nam przypatrują. Tak głupio barabole wcinać, gdy kilkanaście par oczu cię świdruje. Plus szef za kontuarem, łasy pewnie na komplementy. Uporaliśmy się z obiadem, szaszłyki rozbabraliśmy, żeby wyglądały na używane, czas się zbierać. Misza do kontuaru, żeby uiścić, a szef zaskoczony, że już, że tak szybko, czyżby nie smakowało, czy czegoś nam nie potrzeba na pewno…? I znacząco zezuje ku diewoczkom. Misza jednak nadzwyczajną asertywnością się wykazał, uiścił, pożegnał się i pociągnął nas, mnie i Starszinę, do wyjścia, którego strzegli kombatanci. Też byli zdziwieni, tak jakoś boleśnie. Tym bardziej opuściliśmy gościnny przybytek. I tylko pozostał mi w głowie na zawsze ten obraz diewoczek, które tak bardzo, tak bardzo czekały na bogatego inwestora (et consortes ewentualnie), a pozostały im tylko tacki z rozgrzebanymi szaszłykami. Życie w klubokawiarni to nie jest bajka. Tak trudno tam zapoznać inteligentnego, wykształconego, kulturalnego i w dodatku innostranca. Ech...

Cóż, jakoś dotarliśmy na dworzec, jakoś zapakowaliśmy się do pociągu (wagony rodzime, to pierwszy i ostatni raz, gdy uśmiechnąłem się spontanicznie i szczerze na widok literek PKP), jakoś dojechaliśmy do granicy (a tam psów ujadanie, kipisz dookolny, przerażony Misza przepakowujący do mojej torby butelki na użytek własny, ale pozaprawny), jakoś mir domowy naszego przedziału ustrzegł nas przed bliskimi spotkaniami z ludźmi pozbawionymi poczucia humoru, jakoś dojechaliśmy nad ranem do Warszawy, jakoś spojrzałem na przymglony (na szczęście) Pałac Kultury o Nauce nie wspominając, jakoś się tak poczułem, no jak w domu. Po długiej i niebezpiecznej włóczędze.

Mission was over.

Po co ta cała opowieść? 
No chyba w zastępstwie. Białoruś to miejsce na ziemi niby niepozorne, nieodległe, a jednak bardzo specjalne. Wiem o tym ja, wiecie teraz Wy, wie oczywiście Natalka Babina. Bohaterka jej „Miasta ryb”, Ałka Anatoljewna Babylowa, mieszkanka nadbużańskich Dobratycz, pięćdziesięcioletnia schłopiała historyczka, utykająca na prawą nogę, była narkomanka, alkoholiczka, także zabójczyni, mimo to kobieta do rany przyłóż, szczerze kochająca babcię swą Makrynię (która końca powieści nie dożywa), kochająca niebezkrytycznie siostrę swą bliźniaczkę Uljankę Barysiewicz (zawołaną działaczkę opozycji politycznej), kochająca beznadziejnie szkolnego kolegę, a nie lubiąca byłego męża, a już bardzo, bardzo nie lubiąca gangstera Kukala – ta Ałka ma dar – podróżuje poprzez nory w czasie. Nory w czasie znamy dobrze, Alicja od Lewisa zwłaszcza. Nory łączą wiek XXI i wiek XVII. Nory są po to, by ułatwić znalezienie skarbu. Skarb zostaje znaleziony, sprawiedliwie podzielony, poprawnie wykorzystany. Na Białorusi wiele się dzieje. I śmiesznie, i strasznie. Jak to w życiu. Więcej już nie powiem, bo do księgi aforyzmów jeszcze trafię.

Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010

Mai gieroje

20.11.11

Niedawno, w nieodległej galaktyce. Eps. 2

Ludzka pamięć, jak zapewne wszyscy doskonale pamiętamy, zawodna jest (tak jak Zawisza Czarny niezawodny był). Dlatego mus przypomnieć, że opowieść, którą snuję (i wygląda na to – nie chcę straszyć  – posnuję jeszcze), nie powinna zaskakiwać w tym miejscu (mam na myśli "Otwartym tekstem"), ponieważ z mroków ona wychynęła pod wpływem lektury „Miasta ryb”, za co autorce niezmiernie wdzięczny pozostaję, znaczitsa Natalce Babinie. A zatem wracajmy do Mińska...

Przed mińskim dworcem czekał na nas w szary jesienny białoruski poranek ojciec mojego Miszy. Będę go zwał dla odróżnienia Starszina. Starszina był pracownikiem Politechniki Mińskiej, miał talonową ładę samarę w wersji nieeksportowej, w ramach nepotyzmu został zatrudniony przez Miszę jako mój szofer (trzymiesięczna pensja pracownika naukowego Politechniki Mińskiej przez 5 dni). Załadowaliśmy się do samary i w drogę. Rozglądam się i niewiele widzę. Ulica z tych, co to i po prawej horyzont, i po lewej horyzont, z przodu nie wspomnę co, a tylko z tyłu coś innego, bardzo sterczącego pośrodku. Powiedzieli, że to pamiatnik na płaszczadzi pobiedy. Od tej pory wiedziałem, na co się w Mińsku orientować. Jadąc, czułem się jak rozbitek w szalupie-łupince na środku oceanu.

Zawieźli mnie do zamówionego hotelu. Przez moment myślałem, że samarą nas aż do Gizy zaniosło, bo hotel jak piramida Cheopsa. No, niemnożko inny. Taka podlasko-antyczna architektura monumentalna, piramida przekoszona, jakby od silnych wiatrów wiejących od morza, choć jak wiadomo, Białoruś skrzętnie skrywa ambicje hanzeatyckie (na pewno odpowiednie plany zawiera sejf wodza – dostęp do morza załatwi najlepszy przyjaciel Hugo Chavez).

Zamieszkałem w piramidzie. Paszport zaaresztowali, kazali zapłacić z góry (ale ichnimi zajczikami, a tych nie miałem, Misza wziął zielońce i pognał z ojcem w miasto, by je wymienić, bo kantor w hotelu był jak raz nieczynny z powodu dezynsekcji). Pokój – już bez pretensji antycznych, klasycznie socjalistyczny, z kołchoźnikiem na ścianie (jak to kołchoźnik – nadawał coś niezrozumiałego w kółko i nie można go było wyłączyć). W końcu kwestie kwatermistrzowskie zostały rozwikłane i rozpocząłem pełnienie misji (choć nie tak czysto ideowej, jak ta braci Blues). Zacząłem się spotykać pod przykrywką (opisaną w pierwszym epizodzie).

Jako bogaty potencjalny zagraniczny inwestor (gdzie było KGB, gdzież ono wówczas było!?), spotkałem się z Prezesem Zarządu  sprywatyzowanego wydawnictwa Mieżdunarodnaja Kniga. Kiedyś był szefem (dyrektorem, pierwszym sekretarzem?) tegoż wydawnictwa, tylko państwowego, potem wziął sprawy w swoje i innych towarzyszy ręce i załatwił sobie monopol na wydawanie wszystkich podręczników szkolnych w całym państwie. Ciężka, oj ciężka jest dola człowieka przedsiębiorczego w konkurencyjnej gospodarce.
Jako bogaty potencjalny zagraniczny (gdzie KGB jw.) spotkałem się w położonej w szczerym podmińskim polu (w na poły zrujnowanym budynku po jakimś awtozawodie, o czym świadczyły poniewierając się wokół zardzewiałe nadwozia moskwiczy i żiguli) siedzibie białoruskiej Coca-Coli, ale trudno było o konkrety, bo byli tam bardzo nieufni (może wyniuchali szpiona?) i tylko pytali, czy mam dla nich jakieś fajne gadżety, a to przecież ja powinienem od nich dostać choćby otwieracz do butelek!
Jako bogaty potencjalny zagraniczny inwestor o niesprecyzowanych poglądach politycznych – lub właśnie sprecyzowanych jako liberalne (KGB na pewno było) spotkałem się z działaczami opozycji. Umówiliśmy się o zmroku przed wejściem do Teatru Kupały, stałem tam i wiedziałem, że nie można mnie pomylić z autochtonem ze względu na odmienne stany garderoby, raptem ktoś spytał, czy mam zapałki (spiczki u was jest'?), ja powiedziałem, że nie, ale chętnie zjadłbym pieczone kasztany, ktoś inny wtedy wziął mnie pod łokieć i szybkim krokiem przeprowadził przez kilka przechodnich bram do lokalu, gdzie byłem wypytywany na okoliczność ewentualnej budowy tajnego (podziemnego?!) masztu radiowego.
Również jako bogaty potencjalny inwestor zagraniczny zjadłem kolację we włoskiej restauracji  – z aparatczykiem wysokiej rangi, który mieszkał onegdaj w Polsce (rezydent KGB?) i zapewniał mnie przy drugiej flaszce Kristala, że w każdej chwili mogę śmignąć na jego daczę nad Zalewem Zegrzyńskim. Wystarczy, że gdy przy tabliczce: Wstęp wzbroniony. Teren wojskowy, przy szlabanie, gdy zagrodzi mi drogę wartownik, powołam się na niego. Kolacja była udana, bo się nie otrułem (kaca oczywiście też nie miałem). W restauracji hotelowej (piramida) od kilku dni trwała dezynsekcja (karaluchy przeszły tam na pewno z kantoru), a Misza nie był w stanie zapewnić mi odpowiedniej gastronomicznej osłony ze względu na względnie odległy wyjazd z Mińska.

Raz udało mi się spotkać bez przykrywki. Z Polakiem, dziennikarzem. Umówiliśmy się telefonicznie w jedynym wyróżniającym się (wedle mojego niewprawnego oka, przytłoczonego monumentalnym emdeemem) miejscu, czyli pod Pomnikiem Zwycięstwa. Dokładnie POD. Bo co sterczy, to sterczy, ale jama też jest, w jamie odpowiednie wota i wieczny ogień. Siedział tam na stołeczku jakiś bohater nestor ojczyźnianej, do złudzenia przypominający Pyrkosza z „Alternatywy 4”, gdy przybyła na Ursynów delegacja krajów zamierzających awansować do grupy zaprzyjaźnionych, w ciemnych okularach i rżnął na harmoszce wojenne czastuszki.

Rodak wyprowadził mnie z Hadesu na obrzeża płaszczadzi, deszcz siąpił, weszliśmy w nieoznakowane drzwi obok płaskorzeźby kosiarza (o dziwo, nie było w zasięgu wzroku żadnych płaskorzeźb górników i marynarzy!), przez jakieś pomieszczenia przypominające zrujnowane umywalnie i toalety publiczne (pomyślałem wtedy o „Stalkerze” Tarkowskiego) dotarliśmy do półjawnego chyba lokalu o charakterze peerelowskiego baru szybkiej obsługi z drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Wysokie stoły o blaszanych blatach, stołki na rurze z okrągłym poddupnikiem. I kontuar. Za kontuarem prawdziwie białoruska kobieta słusznych rozmiarów i fartuchu i w czepku z poliestrową koronką. Chciałem kawy. Na kontuarze stał ekspres. Ale ona, że kofie niet. Kakże niet kofie – odparłem biegle – jeśli u was ekspres jest? Ale ona dalej i już donośniej: kofie niet! Sledujuszczij!

Rodak  mnie uświadomił. To była tak zwana pieriechodka. Menu superminimalistyczne. Setka wódki i skrawek solonej słoniny. Dla tych, co się spieszą. Miński fastdrink. My byliśmy nietypowi, spędziliśmy tam na rozmowie jakieś pół godziny. Każdy tylko przy jednej setce.

Jakiś czas poświęciłem również na obserwację. Życia powszedniego. Byłem w sprywatyzowanym supersamie (metoda jednaka w całym bloku), gdzie Misza kazał mi się zaopatrzyć na zapas w Kristal (niezwykle bolał nad tym, że w Polsce ten trunek jest niedoceniany, zatem niemal niedostępny).
Byłem w sprywatyzowanym sklepie z ubraniami – teraz to był salon Pierre Cardina. Przybiegły do mnie aż dwie diewuszki i zawiadujuszczij, żeby mnie namówić na zakupy, ale twardy byłem.
Oni: A czto wam nada pokupic?
Ja: Niczewo, niczego.
Oni: Poczemu?
Ja (tajemniczo): Patamu, czto ja siewodnia na zapad ujezżaju.
Oni: Ooooo!
Ja: z uniesioną głową wyszedłem ze sklepu Pierre Cardina.

To był rzeczywiście ostatni dzień mojej misji. Wieczorem mieliśmy z Miszą ruszyć z powrotem do Warszawy. Materiału analitycznego miałem dość. Wysłuchałem opowieści o tym, jak to satrapa/gensek jechał pancerną limuzyną do Pałacu, zobaczył na ulicy coś, co go zaintrygowało, zapytał obstawę: czto eto?, a następnego dnia już po tym cztoeto śladu nie było, tak na wszelki wypadek, gdyby pytanie było zadane z dezaprobatą. Zniknęło bezpowrotnie w odległej galaktyce...

A my musimy uzbroić się w cierpliwość, bo w sposób bezwzględny opowieść o „Mieście ryb” jeszcze teraz się nie zakończy. Czeka nas EPISODE III.
I cieszmy się, że to tak po kolei następuje, trudniej się pogubić w koligacjach.

Na wszelki wypadek przypomnę: Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010

17.11.11

Niedawno, w nieodległej galaktyce

Wszystko wskazuje na to, że szans na Literacką Nagrodę Angelusa już raczej nie mam. Przynajmniej w tym roku. I to wcale nie dlatego, że nie identyfikuję się z Europą Środkową.

Ma je natomiast w stosunku jeden do siedmiu Białorusinka Natalka Babina. Gdybym był w jury, nagrodę przyznałbym jej nieodwołalnie – już za samą na wskroś mefistolesowską kombinację imienia i nazwiska. W tym roku nie ma siostrobójczej konkurencji, w szranki nie stanęła bowiem Kalada Juhasia – autorka „Traktora”; traktor odgrywa wiodącą rolę w większości wydarzeń rozgrywających się na wschód od Bugu w ostatnim półwieczu.

Natalka Babina z tytułem nie poszalała, napisała „Miasto ryb”, choć ichtiologicznych wtrętów w książce niewiele, najsmakowitsze dotyczą pieczonego suma, spadku po Rzeczpospolitej Obojga Narodów, zwanej tak eufemistycznie.

Gdy powziąłem zamiar napisania o „Mieście ryb”, okazało się, że o „Mieście ryb” nijak napisać nie mogę, bo jest ono dla mnie jako ta magdalenka. Ledwie moje komórki sensoryczne weszły w kontakt w rudawą okładką, już po synapsach popłynął do mózgu kategoryczny komunikat: byłeś tam, byłeś i widziałeś!

Jako żywo. To jedna z tych przygód, o jakich człowiek z chęcią opowiadałby nawet prawnukom, gdyby tylko ta sztuczna szczęka tak często nie wyskakiwała… Przyznam otwarcie: byłem na Białorusi.

Jeśli jest taka opcja, żeby skompilować w imaginacji „Sokoła maltańskiego” i „Trzy dni kondora”, to w takim właśnie filmie zagrałem główną rolę. Od tej pory to ja, miast Bogarta czy Redforda, będę okupował zbiorową wyobraźnię znawców filmowej klasyki popkulturalnej.

EPISODE I

Wydarzyło się to już dość dawno, w naszej galaktyce, znany dobrze satrapa alias gensek rządził dopiero kadencję z przedziału 1-10, po bokach miał jeszcze wystarczająco, żeby spokojnie pożyczać socjalistycznemu irokezowi. Pewna rodzima organizacja gospodarcza zwróciła się do mnie z prośbą, bym odbył wyprawę do Mińska w celu dokonania rekonesansu. Moim zadaniem było przeprowadzić rozpoznanie (razwiedka bojem), czy Białoruś oferuje zagranicznym inwestorom warunki porównywalne do tych, o których bez przerwy entuzjastycznie pisano na łamach białoruskiej rządowej gazety „Republika”.

Nie posługiwałem się wówczas ani językiem białoruskim, ani będącym również tam w użyciu ukraińskim, rosyjskim też się nie posługiwałem, choć byłem przekonany, że posługuję się co najmniej nieźle (jedynie akcent wymagał drobnej korekty, był zbyt mało śpiewny).

Moi zleceniodawcy płacili wynagrodzenie i pokrywali koszty, jednak poradzili, abym występował pod przykrywką, bo dzięki odpowiedniej mistyfikacji zdołam się więcej wywiedzieć. Uradziliśmy zatem, że wystąpię jako potencjalny naiwny polski  inwestor (czytaj: wór z dolarami), który rozgląda się za dobrym biznesem. Pożyczyli mi omegę (na szczęście podróbkę) i poznali z Miszą, zeuropeizowanym ponoć Białorusinem mieszkającym w Polsce, mającym w Mińsku rodzinę, który miał być moim cicerone w tej amazońskiej niemal wyprawie. Podejrzewałem, że tak naprawdę to double spy.

Pożegnałem się z bliskimi, spisałem testament i… w drogę. Droga zaczynała się na Dworcu Centralnym, skąd wyruszał mieżdunarodnyj nocny do Mińska. Skład był ozdobiony sierpami skrytymi w wieńcach z kłosów. Wagon sypialny, ja, Misza i jakiś trzeci, obcy. Obcy jest niebezpieczny. Pociąg jeszcze stał, a Misza znalazł konduktora i w kąciku przy kiblu z nim „zagadał”. Po chwili konduktor wszedł do przedziału i kazał obcemu się przenieść, ponieważ panowie (czyli ja i Misza) jadą w ważnej misji dyplomatycznej, wiozą dokumenty dużej wagi i muszą mieć zapewniony odpowiedni komfort i bezpieczeństwo. Obcy nie dyskutował (chyba Białorusin), zabrał manatki i tyleśmy go widzieli.

Pociąg ruszył. W przedziale tylko my samodwaj. Wówczas zeuropeizowany Misza sięga po swój czemadan, wyciąga zeń zawiniętą w gazetę kiełbasę, czuć, że odpowiednio naczosnkowaną, oraz flaszkę z bezbarwnym płynem. Początkowo pomyślałem, że chce przetrzeć okna wagonu (współczynnik przezroczystości był niewysoki), bowiem na etykiecie stało (nie pomnę już, czy łacinką, czy cyrylicą) KRISTAL. Misza jednak wyprowadził mnie z błędu – musimy wypić za powodzenie wyprawy. Okazało się, że Kristal to obok wody brzozowej najpopularniejszy trunek białoruski, od wody brzozowej zresztą tańszy.  W dodatku nie ma po nim kaca. Fakt, nie ma.

Gdyśmy z Miszą zapewnili sobie powodzenie, zdrzemnęliśmy się niemnożko, aż do momentu, gdy nas w Brześciu zaczęli na szerokie tory przestawiać. Pogranicznicy, zapewne ostrzeżeni przez konduktora, że w tym przedziale jadą ważne dyplomatyczne persony, nawet do nas nie zajrzeli. Pociąg znowu ruszył, noc, ciemno choć oko wykol, więc znów drzemka. Do rana. Z piskiem kół wjechaliśmy na dworzec w Mińsku.

I Brześć, i Mińsk występują w powieści Babiny. Dlatego i ja o nich wspominam. Ale o tym, co się działo w Mińsku, a także o tym, co się działo w mieście ryb, napiszę wkrótce, bo skoro już jako rasowy ornitolog skrzyżowałem sokoła z kondorem, to horror muszę dawkować, bo tak trzeba, gdy wokół ptaki.

Zatem wkrótce EPISODE II.
 
Natalka Babina, Miasto ryb, Rebis 2010


15.11.11

Meine Liebe Milene

Tyle czasu już minęło od chwili, gdy musiałem zaszyć się w tym zamku w Ameryce, żeby uniknąć hańbiącego procesu, w którym mógłby zapaść jakże niesprawiedliwy wyrok: kolonia karna. Zmuszony byłem dokonać przemiany, by chronić się przed prawem, które jest i na zawsze pozostanie bezprawiem. Tu chcąc nie chcąc znalazłem swój schron. Ale nie znalazłem ukojenia. Najpewniej już go nie odnajdę.

Milene, tęsknię. Tęsknię za Tobą. Wczoraj śniłem o Tobie. Szczegółów prawie nie pamiętam, tylko wiem, żeśmy nieustannie nawzajem przechodzili w siebie. Ja byłem Tobą, tyś była mną. W końcu w jakiś sposób zajęłaś się płomieniem.*

Tęsknię też za Pragą. Czy pamiętasz nasz ostatni spacer na Hradczany, gdy Mala Strana mieniła się czerwienią dachówek i migotała w słońcu, a my szliśmy pod górę, cały czas pod górę, ale nie udało nam się dojść do Zlatej Ulicky, bo było za gorąco, bo byłaś płomieniem.

Milene, nie ma Ciebie przy mnie, miarowo odmierzany czas jak  pełznący z determinacją robak, który zmierza do celu, o którym my nie mamy żadnego pojęcia.

W tej pustyni duszy od czasu do czasu zdarza się cud. Przychodzi poczta. Nie, listów od Ciebie już nie wyczekuję, wystarczy, że ja bezustannie piszę do Ciebie. Pamiętaj, Jesensky nie powinien się o nich dowiedzieć. To nasze i tylko nasze. Mój adres zna jedynie Max.

Mimo to dostałem dziwny list, nie wiem od kogo, przeczytałem go z zainteresowaniem, nie wszystko zrozumiałem, Milene. Dołączam go, bo może i Ciebie zaintryguje, najdroższa?


Tylko pustułki spokojnie szczają na dekalog**

Urodziłem się i dorastałem w kraju, który graniczył z: NRD, Czechosłowacją i ZSRR. Dziś tego dawnego mojego kraju już nie ma i nie ma żadnego z jego sąsiadów. Czy powinienem żałować? Przenigdy! Choć może trochę Czechosłowacji…

Pokajać się muszę, bo z ręką na sercu – ja jak większość zacząłem poznawanie Czechów od Haška. To dobry wojak Szwejk był moim pierwszym przewodnikiem po meandrach czeskiej duszy skrywanej pod zmarzliną monarchii habsburskiej. Na duszę mą równie dobrze działało czeskie piwo, choć Pilzner to nie była marka tak łasząca się jak dziś.

Ale, ale, chyba nie piszę prawdy. A co z Rumcajsem? Co ze Żwirkiem i Muchomorkiem, co z Makową panienką i Chłopcem z plakatu? No tak, o nich przenigdy nie zapomnę, ale to nie te postaci kształtowały moją niebezkrytyczną bohemiofilię. Taką naiwno-romantyczną, słodko-kwaśną i rubaszno-melancholijną.

Czechosłowacja (tak, tak, Słowacja także koniecznie) swoje przeszła. I choć my znad Wisły o Czechach mówiliśmy często Pepiki („Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów” Mariusz Surosz), to dlatego, że tkwiła w nas zadra, potrzeba odreagowania także polskiej interwencji w '68. Wszak Pepik to po prostu Józef, więc naprawdę – chcąc wyśmiać – zwracaliśmy się do Czechów po imieniu, jak do bliskich znajomych albo nawet rodzeństwa (a rodzeństwo potrafi się od czasu do czasu za łby wziąć).

Z upływem czasu w kręgu moich znakomitych znajomych (piszących) Pepików pojawili się Hrabal, Kundera, Havel, Skvorecki, Pavel, Paral, Filip, Kohout, Topol, Viewegh. Próżno natomiast dobijali się o audiencję Vondrackova czy Gott. Nie każdy Pepik ma szczęście…

Ze szczęściem w Czechosłowacji bywało różnie. Jak to wszędzie indziej. Surosz tego dowodzi. Na przykładzie ludzi, których aż tak dobrze w Polsce nie znamy, albo nie znamy wciąż w ogóle. Pisze biografie: Masarykovej, Štefanika, Jesenskiej, Masaryka Jr., Eliaša, Hachy, Františka, Franka (Niemiec, ale z Czech), Gottwalda, Horakovej, Toyen, Patočki, Kriegela, Seiferta, Tigrida, Gruntorada, Chramostovej. Pisze o tych kilkunastu ludziach, ale tak naprawdę tworzy panoramę życia w Czechosłowacji od jej powstania (początki takie jak niepodległej Polski, Traktat wersalski) do aksamitnej rewolucji. No a wkrótce potem Czesi i Słowacy wzięli rozwód.

Cóż, pewnie mimo to stryj Pepin nie zmieniłby zdania i wciąż, siedząc nad groblą, powtarzałby z uśmiechem swój najbardziej znany bon mot:

„Ten świat jest piękny do obłędu.
 Nie, żeby taki był, ale ja go takim widzę”.

Stryj Pepin był pozbawiony piątej klepki, więc mógł widzieć, co mu się żywnie podobało. Nawet Emila Zatopka, jak na skróty, skacząc przez ławki, gna z koszykiem do mięsnego za rogiem, bo właśnie rzucili cynaderki. Potem przestanie skakać, gdy zostanie skierowany na reedukację do fabryki uranu.

A co w końcu z tymi pustułkami? Cóż, Pepiki wiedzą na pewno...

Přeji vám zdraví


Milene droga, w tym liście jest mowa także o Tobie! Jakże się ucieszyłem, że wraz ze mną nie odeszłaś w zapomnienie. Teraz znów zobaczyłem Cię, jak idziesz przez Pragę, ulicą Zlatą, Staromestską, Siroką, przez Karluv Most. Albo Vysehradską, znów w górę, żeby w promieniach zachodzącego słońca popatrzyć na łuk Wełtawy.

Kiedyś mówili o mnie, żem płochy, lękliwy, spokojny i dobry. Może tak było. Kiedyś. Teraz, kiedy nie ma już Ciebie, pozostałem tajemniczy, mroczny i spiżowy.

Dein liebend František






  
*Listy do Mileny
**Tylko pustułki spokojnie szczają na dekalog (1938, tytuł tomiku poety surrealisty Jindřicha Heislera)

Mariusz Surosz, Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów, W.A.B. 2010

7.11.11

Snycerz z Samarkandy


Opowiem tak króciutko tę moją historię, bo umiłowany kalif zapłacił mi, niech wiecznie lic jego jagody jedyną słuszną drogę zbłąkanym wędrowcom wskazują, abym tę historię przedstawił światu, bo to promocja taka naszego umiłowanego kalifatu, żeby przyjeżdżali Japończycy i robili dużo fotek. Króciutko, bo jak by było długo, to kto by to czytał, bo bym się zakałapućkał, bom szkół wielu nie skończył, a z lektur takich artystycznych  to chyba ostatnio „Wesele w Atomicach” zmogłem.

Bo czasu niewiele,
człek tyra i tyra
od świtu do nocy
ciągle dla wezyra…

No ale od początku. Urodziłem się w domu ubogiego snycerza w  Samarkandzie.  Ojciec mój Gepettus miał niewielki warsztacik w zaułku, w którym na obstalunek robił piękne koniki na biegunach, kołatki dla pań i panów, ozdobne łapki na myszy, tralki, balaski i inne lube drobiazgi. Choć był utalentowany, to w domu się nie przelewało. Matki mej nie poznałem i z szacunku do mego rodziciela – nigdy o nią nie pytałem. Jakem miał lat siedem, ojciec nauczył mnie czytania liter i rachowania. Zacząłem też pracę. Roznosiłem gotowe zamówienia po domach, gdzie gospodarze od czasu do czasu zapraszali mnie do kuchni i dawali racucha abo i nawet i skibkę chleba z gotowaną głowizną.

Żeby nie przedłużać - czas płynął, ja na racuchach i głowiźnie rosłem, ojciec dłubał, a nad naszym pięknym krajem zaczęły się zbierać chmury. Sąsiad Samarkandy, Lord Farquad, oburzony faktem, że dostał czarną polewkę od kalifa i księżniczka mu koło nosa wraz z posagiem przeszła, wojsko zaczął gromadzić. Wtenczas to, będąc już młodzieńcem, któremu wąs  się sypnął (pod nosem, a jakże), list od mistera Barristera Raoufou Honvo z Beninu (kancelaria prawna Makkak, Gibbon & Other Monkeys) otrzymałem, w którym czarno na białym stało, że nieznana do tych pór matka moja spadek mi pozostawiła w wysokości 149.999 dukatów i w szkatule skryte bezcenne precjoza. Miłemu Misterowi z Beninu odpisałem (krótko), że skoro matka moja taka szczodra, to nie mogę jej zawieść i rzeczone kwoty i precjoza przyjmuję. Mister prowizję swoją potrącił (75%) i spadek mi przysłał.
Traf chciał, że wówczas poznałem dziewczę przecudnej urody, dla którego głowę straciłem. Smagła była i gibka, oko jak węgielek, włos kruczy, cera jak mleko, bielizna podróbka Obsessive. Ona to doradziła, bym precjoza jej oddał na przechowanie, bo mogę się jakoś nieroztropnie zachować – wszak jeno początkującym snycerzem byłem – i przemarnować wszystko.

Żeby nie przedłużać – dziewczę pewnego dnia kazało mi spakować dłutka moje i pilniczki i ruszać z nią do Babilonu, bo ponoć tam dla snycerza pole wielkie do popisu (ze względu na niewielką liczbę drzew). W Babilonie tylko raz ostatni dało się dziewczę uwielbić i ze wschodem słońca zniknęło z mego życia wraz z precjozami. Na szczęście list pozostał, w którym zapewniło,  że to pożyczka jeno i z bólem serca mnie opuszcza rozdarta, ale jak mus to mus. Tak w Babilonie sam ostałem pośród drzew niewielu i bez dukata przy skołatanej duszy. Tak mnie tam zapoznał inspektor Klouseauoux, z racji profesji nad takimi opuszczonymi i w potrzebie będącymi opiekę sprawujący.
On to drogę mi wskazał, rzekąc, że jeśli do roboty się szybko nie wezmę i bakszyszu nie zapłacę, to niechybnie w gorączkę tropikalną wpadnę, a i depresja dopaść mnie może. Paszport mi odebrał i zapoznał z jednym swoim znajomym, byłym marynarzem, panem Hookiem. Ten Hook zaopiekował się mną i spółkę utworzył, w której on drewno potajemnie z ogrodów wiszących nocą hakiem pozyskiwał, a ja swoją snycerską sztuką je przetwarzałem i framugi, gzymsy, narożniki i werandy produkowałem, bo jak raz boom budowlany w Babilonie nastał z powodu Autostrady Wzdłużtygrysiej.
Tak powoli snycerzyłem, grosz do grosza ciułałem, ranę w sercu po zniknięciu dziewczęcia pozostałą lecząc. I pomyślałem, że ojca starego warto byłoby z Samarkandy sprowadzić. Nie było to łatwe, bo Lord Farquad rozeźlony Samarkandę najechał i ruch transgraniczny zamarł praktycznie.

Żeby nie przedłużać – usłyszałem (ku memu zdziwieniu), że za pieniądze można wszystko, nawet człowieka, snycerza steranego przemycić. I poznałem osobę, która zobowiązała się to zorganizować. Też to płeć była. W dodatku nadobna. Imię jej Hata, a imię drugie Mari było. Ciągnęło mnie do niej, choć wciąż po poprzednim zawodzie na nowy związek gotowy nie byłem. Hata Mari ojca mego – jak obiecała – sprowadziła pod osłoną, ja go odkarmiłem, odkurzyłem, dłutka nowe sprezentowałem i w warsztacie koło siebie zainstalowałem. Lord Farquad w mojej ojczyźnie spustoszenie siał, więc wesela wiele nie było. Hata Mari, widząc, żem markotny, słowem zawoalowanem dała mi do zrozumienia, że i ona Farquada niezbyt lubi i że oboje wbrew mu możemy uczynić. I tak powolutku na szkolenie mnie nakłoniła, szyfrów nauczyła (jak w snycerskim wzorze tajną wiadomość zawrzeć), w dukaty zaopatrzyła i pod przybranym imieniem do Samarkandy odesłała, bym w pałacu Farquada robotę znalazł i pod płaszczykiem snycerki knuł i doły kopał.

Żeby nie przedłużać – tak długo i skutecznie knułem, że w końcu Farquada do domu udało się z hukiem odstawić, Samarkanda odżyła, a Hata Mari – jak się okazało, w cywilu wdzięczne nazwisko Smith nosiła. Jam się jej oświadczył, co z radością przyjęte zostało, a dla niepoznaki (bo naturę szpiegowską już miałem) i ja Smithem zostałem, byliśmy tacy Państwo Smith nierozłączni.
Snycerki nie rzuciłem, ale jako osoba zasłużona wybredny się stałem, nie każde zlecenie przyjmowałem i nie w każdym drewnie. Najchętniej w lipie…

Żeby nie przedłużać – wpadła mi w ręce raz książka „Krawcowa z Madrytu”. I wiecie co?! Toż to właściwie historia o mnie. Miło być bohaterem, choćby literackim.

Gracias speciales:



Maria Duenas, Krawcowa z Madrytu, Świat Książki 2011. Wydanie dofinansowane ze środków Ministerstwa Kultury Królestwa Hiszpanii jako dowód kategorycznego odcięcia się monarchii i jej instytucji od parszywej frankistowskiej historii z lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku.

4.11.11

Born to play tennis




Slam dunk Samprasa
Jeśli by kto zapytał, to odpowiem bez wahania: ten Agassi to on u mnie szczęścia nie miał, oj nie. Nie miał, bo tenisowym królem końca XX wieku na zawsze pozostanie Pete Sampras. Wciąż świetnie pamiętam tę lekko przygarbioną sylwetkę, wysunięty przy serwisie język, pałąkowate zarośnięte nogi, kędzierzawą po grecku fryzurę (z czasem coraz bardziej prześwitującą) i kroplę potu nad brwią, którą Pete obcierał z obrzydzeniem kciukiem, a potem strząsał za kort. Pamiętam, jak co 9 gemów spacerował do kortowej lodówki, z której wyjmował kolejnego Wilsona z naciągiem z baranich jelit. Naprężonych na maksa, albo nawet ciut bardziej, aż piszczały te jelita. Pamiętam innych wielkich tenisistów lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (panny też były niektóre niezgorsze, kudy Szarapowej do Sabatini chociażby), i Agassiego w dżinsowych postrzępionych gaciach z plerezą też. Roda Levera, gwoli ścisłości, nie pamiętam. I Pancho Gonzaleza (zresztą szwagra Agassiego) też nie. 

To za Samprasa zawsze ściskałem kciuki, to z nim przeżywałem katusze, gdy pod bandą dostawał torsji, żeby w końcu i tak wygrać pięciosetówkę. I wybuchałem niepohamowanym entuzjazmem po kolejnym smeczu w stylu slam dunk. Sampras, Sampras i Sampras... Dlatego mówię, że u mnie ten Agassi szczęścia nie miał. Bo z Samprasem jednak przegrywał.

Cisną się wspomnienia, a tu teraźniejszość skrzeczy.

„Open. Autobiografia tenisisty”. Andre Agassi. Z okładki patrzy na mnie zarośnięty łysol, wyraźnie skacowany i lekko psychopatyczny. Cera wymaga od zaraz zabiegów regeneracyjnych. W oczach odbija się życie po życiu. Nie wiem, co tu oznacza słowo open. Że mam otworzyć? Że grał w erze tenisa open? Że trzy turnieje wielkoszlemowe mają w nazwach Open? Że tak się bardzo chłopak otworzył? No może wszystko razem…

Autobiografię napisał J.R. Moehringer (starannie ukrywa swoje imiona). Cóż, Agassi (Andre) ma tylko podstawówkę, odcisków na dłoniach dostał nie od pióra, musiał nająć kogoś co najmniej po kolydżu. A Moehringer to nawet miał już Pulitzera. Czyli czytaty i pisaty. I wziął Agassiego w obroty, czas swój cenny marnował, nagrywał kilometry (raczej mile) taśm, wertował tabele ATP i ITF, w youtubie oglądał zachowane mecze i studiował wycinki ze „Sports Illustrated”.  No i napisał. I skromny taki, nazwiska na okładkę dać nie pozwolił. Agassiemu się spodobało.

Mnie się nie spodobało. Początek jest nawet niezły. Taka opowieść o tym, jak pokiereszowany gladiator w wieku emerytalnym szykuje się do ostatniego wejścia na arenę Coloseum. Jest w tym dramatyzm, bez dwóch zdań. Ale potem to już w większości histeria, w lepszych momentach emocjonalne niezrównoważenie. Ta autobiografia nieustannie męczy, irytuje, jest taka wyskowyczana, wyujadana rwanymi zdaniami, ciągnięta jak drut kolczasty z gardła. O tym, jak było ciężko, źle, fatalnie i beznadziejnie. Nieudane dzieciństwo, nieudany wiek dojrzewania, nieudane romanse i małżeństwo, właściwie to do czasu całkowitego wyłysienia jedna wielka porażka (z wyłysieniem włącznie). A nawet później, jak już jest Stefania Graf (utytułowana tenisistka teutońska, slajsowany bekhend, druga żona po pierwszej Brooke Shields, matka dwójki dzieci płci obojga, ukochana do grobowej deski zalet pełna), jak już jest Andre Agassi Prep (szykowna szkoła podstawowa dla rokujących wykolejenie Afroamerykanów w Las Vegas), to i tak jest ciężko, źle, fatalnie i niemal beznadziejnie. Tylko maleńkie promyczki. Jak to w Vegas.

Agassi i Becker - nienawistni?
Ostatni profesjonalny mecz Agassiego - z Benjaminem Beckerem (Niemcy), US Open 2006. Ironia losu. Becker, ale Boris (Niemcy), był przez lata ponoć najbardziej znienawidzonym przez Amerykanina rywalem. Benjamin wygrywa. Agassi szlocha i śle całusy. Nie wiem, czy ma majtki (jak się zwierzył, od dawna nie zakładał nic pod szorty, tak na szczęście). Standing ovation, żona Steffi (Niemcy) też poklaskuje, bo co innego zrobić może, dzieci Jaden Gil i Jaz Elle (USA/Niemcy) wiercą się w loży zdezorientowane i trochę znudzone.
Agassi retired.

I tak powinno zostać. Niechże by Pan Agassi i Pani Stefania wychowywali swoją dwójkę i kilka stówek obcych dzieci, niechże by reklamowali w spokoju te szwajcarskie zegarki Lonżin. Niechże by od czasu do czasu wynajmowali za 15 dolców za godzinę kort osiedlowy i odbijali troszkę dla zachowania kondycji i przywołania wspomnień. Ale nie, trzeba było wysmażyć „Open”.

Ja zrobiłem close z ulgą, niemal taką samą, jaka maluje się na licu Caroline Wozniacki, gdy międzynarodowy sędzia ogłasza: gem, set i mecz, a ona może spokojnie dokończyć lunch i udać się na sjestę.
Oj, Andre (a co tam, teraz mogę się trochę spoufalić), czemu nie dałeś sobie siana…

„Autobiografię tenisisty” wydał Bukowy Las. Zatem do Bukowego Lasu mam pretensję o kiepawą redakcję językową (np. „Za tydzień pojawiam się na okładce magazynu Tenis, grając w moich okularach marki Oakley” – s. 192, albo „Przeżyję to jakoś, ale przegrywaj, dyktując warunki na swoich zasadach” – s. 359) i merytoryczną (s. 397 – as serwisowy jest wtedy, gdy piłka nie zostaje dotknięta przez returnującego, a nie wtedy, gdy właduje ją w siatkę).

Skądinąd wiem, że tam, gdzie rośnie las bukowy, gleba jest kwaśna. No to nie jest mi słodko po tej lekturze.  Żeby tylko Samprasowi nie wpadł do głowy jakiś głupi pomysł. Ja tymczasem poszukam w antykwariacie wspomnień Jadzi Jędrzejowskiej.

Andre Agassi. Open. Autobiografia tenisisty. Bukowy Las 2011


2.11.11

Teaser zdemaskowany, czyli jak po lek na Morbus gallicus za ocean żeglowano


Kiedy nie muszę, to czytam: bez markera fluo, bez kanarkowych postitów, unikam  notek robionych w palmtopie (opcit i ibid, i passim, moje jakże ulubione, bo oznacza „tu i ówdzie”, choć ideałem jest „absolutne gdzie indziej”, które poznałem, gdym intuicyjnie zgłębiał fizykę kwantową), bo w palmtopie klawiszki mi się zlewają, a patyczek uwiera w odcisk na palcu środkowym. Dyktafon natomiast jest od dobrych sześciu bodaj  lat całkiem zdyskredytowany (passe) i kołkiem osinowym przebity na amen.
Tak postępuję, gdy czytam za darmo, co nie oznacza, że na darmo, tuszę (och, luba odmiano!).

Dlatego potem (poczem, poczemu i po ile, gdy czarnoziemu brak) piszę o tym, co zapamiętałem, a nie o tym, o czym autor i jego recenzenci już napisali, a akolici recenzentów utrwalili.
Muszę wiedzieć, że moja autonomiczna pamięć, coraz bardziej bidula katowana, ale przez to wytrenowana topowo, pełna rozpychających się skojarzeń, stawia stempel w mojej książeczce czasu: BYŁO WARTO
Ufam jej.

Mimo braku okoliczności lub szczególnie mimo okoliczności sprzyjających inaczej.

No to teraz autotest – był teaser o piratach, takie maciupkie szkarłatne zagajenie dla młodzieńców w wieku dojrzewania (oczywiście mowa o pokoleniach wstecznych minus 3 lub 4). Gadało się o tym na mieście,  hyr szedł aż miło. Koneserzy wybrali figę (spójrz na tamten tytuł, marynarzu).

Zatem czas na mak - siała baba, nie wiedziała, a to było tak.

Toni Horwitz (w czasach prostszych Antek), Amerykanin w trzecim pokoleniu, genealogicznie rosyjski żyd, dla którego Nowa Ziemia ma swój początek na Ellis Island (tak jak dla jakichś 12 milionów innych, a iluż ich z Galicji panoczku było), spowiada się ze swojej ignorancji. O Kolumbie go uczono (data wryta w pamięć jak dzień bitwy pod Płowcami), o Przodkach przybyłych na Mayflower go w szkołach uczono, o Skale z Plymouth (opodal Baltimore) także, potem był George Washington (one dollar) i Ojcowie Założyciele, był program rządowy Go West!, potem wojna secesyjna z udziałem Bustera Keatona (także rządowa), w końcu klęska w Pearl  Harbour i zwycięstwo w Hiroszimie, potem jakieś jeszcze drobiazgi związane z Zatoką Świń i tą drugą Zatoką (military area – dlatego tej nazwy się nie rozszyfrowuje).

Państwo młode (europocentryzm górą!), to i historyjka mało skomplikowana. 

Ale Horwitz ma naturę dociekliwą. Poszperać lubi, za kulisę zajrzeć, pozłotę zeskrobać. I słusznie, toż to jak nasz Boy niemalże! Podejście ma rodem z NLP (programowanie neurolingwistyczne, ang. neuro-linguistic programming), opanował sztukę twórczego zadawania pytań. Ale i źródłowe badania historyczne wedle starej szkoły Askenazego nie są mu obce.

Wyposażony w ten arsenał Horwitz pyta: Czemu (why) nie wiem (I don’t know) nic (anything) na temat (about) stulecia (a century) pomiędzy (between) odkryciem Ameryki (discovery of America) a (and) przybyciem Pielgrzymów (Pilgrims’ arrival) ? (question mark)
Horwitz dowiaduje się i odpowiada. Obszernie i kompetentnie. Ja tak nie potrafię.

Podróż długa i dziwna. Drugie Odkrywanie Nowego Świata” (tytuł główny ściągnięty z Kolumba) to plecenie podwójnego warkocza. Połączenie nurtu badań bibliotecznych (desk research)  i terenowych (field work). Co Horwitz historyk wystudiuje w szesnastowiecznych inkunabułach i zetlałych listach, to Horwitz dziennikarz zweryfikuje na miejscu – czy i jakie ślady pozostawiły opisane wydarzenia.

A warkocz Horwitza jest jak kosa Aliny (Słowackiego) – we krwi płukany. Bo za Atlantykiem działo się wiele i politycznie niepoprawnie. Wikingowie płowowłosi rogaci, Hiszpanie zmyślni acz fircykowaci, Francuzi w wojnach religijnych zaprawieni, i jeszcze wszelakiego innego planktonu podejrzanej konduity mrowie całe. Piraci, zbiegli mordercy, poszukiwacze złota i leku na syfilis, konkwistadorzy, posłowie królewscy (zmieniali się tak często jak ich mocodawcy), religijni wygnańcy i dewianci, plantatorzy i handlarze niewolników – długo by wymieniać. Od mroźnej Nowej Funlandii, przez palmiaste Karaiby, do pełnej moczarów Florydy i spalonego słońcem Meksyku – wszędzie tam koloniści in spe ślad po sobie zostawiali, wszędzie troską wielką otaczając lud miejscowy, autochtonów, czyli Indian.

Tu we fleszu wspomnień przemyka z pieśnią na ustach śniadawa Pocahontas (ważne: około osiemdziesięciorga rodzeństwa), za którą podąża gibki John Smith (ważne: praktyczny brodacz w półpancerzu). Piękna bajka, jakże nieprawdziwa.
John Smith i Pocahontas - prawie jak z Disneya!
Kto lubuje się w rzeziach, wycinaniu w pień i eksterminacji, ten w kolejnych rozdziałach „Drugiego odkrywania Nowego Świata” znajdzie ukojenie i satysfakcję. Kto hołduje odwadze, hartowi ducha, twórczej ciekawości – ten także się nie zawiedzie.

To wszytko pasjonujące, nieobojętne, nawet w czasach współczesnych budzące emocje i antagonizujące spore społeczności.

Z lektury „Podróży długiej i dziwnej” dla mnie wypłynęły dwie nauki (sądzę, są to również nauki, jakie wyciągnął sam Horwitz).

Nauka Pierwsza: Stany Zjednoczone nigdy naprawdę nie należały tylko do WASP-ów (White Anglo-Saxon Protestants), którzy w każdy czwarty czwartek listopada patroszą gulgoczący drób i modlą się, żeby równo się upiekł.

Nauka Druga: tożsamość narodów budowana jest nie na faktach, ale na mitach. Tak jest także w przypadku narodu amerykańskiego. To, czego uczą o szesnasto- i siedemnastowiecznej historii Ameryki w szkołach od Nowego Jorku do San Francisco, od Chicago do Austin, albo nie wydarzyło się wcale, albo wydarzyło się inaczej, albo wydarzyło się, ale o tym nie uczą.

Młodzi Amerykanie budują swoją tożsamość na micie. God bless America.


Tony Horwitz, Podróż długa i dziwna. Drugie odkrywanie Nowego Świata, W.A.B. 2011

Za inspirację muzyczną dziękuję Panu Ewangelosowi Odysseasowi Papathanasiuowi. God bless you!